Muskoka Lakes / Dwight, Ontario, Canada
28/08/2013 (Środa) - 29/08/2013 (Czwartek)
Śpimy dzisiaj w Spring Lake Resort kilkadziesiąt kilometrów na północ od Toronto w rejonie 'Muskoka Lakes'. Taki odpowiednik polskich Mazur. Toronto zlewamy na ciepło, wrócimy tu jeszcze i szkoda nam czasu na metropolie (wyjątek zrobimy dla Seulu, Tokyo, Rio i Meksyku na następnej wycieczce ;)). Po drodze chcemy przejechać przez dwa szlaki - Torrance Barrens Trail i Hardy Lake Trail. Z moich wyliczeń wynika, że w hotelu będziemy około 22:30, spędzając na każdym ze szlaków po dwie godziny. Zobaczymy, co z tego wyjdzie.
Wyjeżdżamy z lotniska około 14:15. Zgodnie z planem. Za miastem zjeżdżamy z trasy gdzieś w bok, gdzie znajdujemy sporą japońską knajpę wypełnioną ludźmi po brzegi. Pracownicy pobliskich firm wcinający późny lunch, dzieciaki po szkole, studenci po zajęciach. Wow. Wchodzimy. Głodni jak żbiki w okresie godowym. Menu wspaniałe, sushi od groma i dodatkowo jest opcja (w sumie nie ma innego wyboru) 'żryj ile dasz radę, zapłać raz'. Przeżyjemy ;) Ceny świetne, szybkość obsługi wyśmienita, całość składa się na nie lada kulinarne doświadczenie, chyba najlepsze z dotychczasowych w Kanadzie. Pychotka.
Jadąc dalej dochodzimy wspólnie do konkluzji - Kanadyjczycy jeżdżą jak pizdy. Totalne. Nie że wolno czy niepewnie. Zapierdalają jak króliki po koksie. Zmieniają przy tym pasy bez używania kierunkowskazów, a zewnętrzny pas nie jest rozpatrywany jako wolny. Wolny jest ten, gdzie jedzie wolno auto. Szybki natomiast jest ten, gdzie kierowca może zapierdalać, nawet jeśli miałoby to oznaczać slalom gigant. Czyli wszystkie pasy są szybkie z definicji. Jak w Wietnamie :) Przynajmniej na autostradzie.
Chwilę później jesteśmy na polnym parkingu przy Torrance Barrens Trail. Szlaczek niedługi, dookoła mamy łąkę, trochę kamyków i kilka drzew. Otwieramy drzwi od samochodu. 3 minuty i jestem zjedzony. Komary atakują. Powrót Komara 3. No way, uciekamy stąd :) Rozprostowaliśmy nóżki i spierdalamy nad jezioro póki świeci słońce. Pogoda jest lepka, pachy klejące, pomysł wydaje się być wyśmienity. Tym bardziej, że jeziorko jest dosłownie kilkanaście kilometrów dalej.
Stawiamy auto gdzieś pod lasem i idziemy sobie wąską dróżką. Docieramy nad skraj jeziora. Dobrze, że nie miałem na nogach butów, bo by mnie z nich wypierdoliło. A tak tylko zsunęły mi się stare klapki.
Widok, jaki namalował się przed naszymi oczami nie pozostawiał wiele do życzenia. W zasięgu wzroku tylko jeziorko, piękna zróżnicowana linia brzegowa, drzewa zielone tak, jakby ktoś im podkręcił nasycenie i żabki na kamyczkach. Dużo żabek. Szkoda, że nie miałem rureczki, to bym... albo nie ;) Zrobimy im tylko kilka zdjęć i hops do wody! Wspaniale. Czuję, jak klejąca maść spod pachy rozpuszcza się w orzeźwiających wodach tej cudnej sadzawy. Nie dziwota, że przez 5 minut ryb wokół na próżno było szukać.
No to co - jest woda, są okulary pływackie - mamy tylko jedną opcję - bezrurkowy snorkeling jeziorny! ;] Ha! Widzieliśmy jakiegoś okonia czy inną płoć. Chuj je tam wie. Był też rak nekrofil, pokrywający rozkosznie zbielałe już zwłoki swojej niegdysiejszej koleżanki. Pewnie była chora. Rozłożyło ją doszczętnie ;P
Zajebiście, że zrezygnowaliśmy z poprzedniego szlaku. Tutaj jest w pytozaura lepiej. Nie ma ludzi, nie ma nic. I nie będzie niczego - to rezerwat narodowy ;P Żadnej ingerencji człowieka nawet w dróżkę przy jeziorze. Tak jak lubisz. Fakdonalds.
Straciliśmy trochę rachubę czasu. Byliśmy gdzieś w połowie szlaku, jak zaczęło robić się ciemno. Szlaczek nie jest za długi - ma może 3-4 kilometry. Oznacza to jednak, że w każdą stronę mamy przynajmniej pół godziny drogi. Idziemy przez las, mijamy bagna. Jest już szaro. Dookoła tylko drzewa i końca nie widać. Dzika zwierzyna budzi się ze snu. Straszę Magdę, że niedźwiedzie ją zjedzą. Albo wilki. Było już na tyle ciemno, że na ostatnim odcinku trasy musieliśmy wspomagać się latarką. Udało nam się dojść do samochodu bez szwanku. Niestety niedźwiedzie trzymały się od nas z daleka, mimo że pod pachą nie było już tak źle.
Do hotelu nie mamy za daleko. Docieramy na miejsce przed dziesiątą. I umieramy z głodu. Recepcja jest w restauracji, światełka się świecą, przyspieszamy kroku, a tu chuj - recepcja otwarta, restauracja zamknięta. W lodówce gazowana woda Żywiec. Lol? Właścicielka jest z Polski. Standardowo, żona Kanadyjczyka :D Bierzemy kluczyki do naszego pokoju i idziemy spać. Opierdalamy po placku ryżowym coby nie umrzeć z głodu.
Rano śniadanko jest serwowane z karty w restauracji. I to takie nieliche. Są naleśniczki, bułeczki, pieczywo francuskie na ciepło, pyszna kawusia i inne takie. Wybornie.
Btw, Spring Lake Resort w Dwight dał mocno radę - to bardzo przytulny hotel położony nad małym ładnym jeziorkiem, gdzie można odpocząć od zgiełku miasta, wziąć kajaczek, wędeczkę i jazda z koksem. W promieniu kilku kilometrów nie ma nic. Polecamy miłośnikom świętego spokoju.
Udajemy się teraz na południowy-zachód w stronę plaży Wasaga Beach. Po drodze chcemy zobaczyć tyle jezior ile tylko się da. Wybieramy randomowo jeziorka na mapie, GPS w łapę i jedziemy. OSMAnd+ ma wszystkie małe dróżki. Imponujące, mając na uwadze fakt że aplikacja jest bezpłatna (można zapłacić jakieś grosze za brak reklam).
Zatrzymujemy się przy pierwszym jeziorku. Teren prywatny, wstęp wzbroniony. Przy drugim, trzecim, czwartym, piątym i szóstym jeziorze to samo. Wszystkie odwiedzone miejsca łączy jedna rzecz - jeziora są prywatne, a wokół wznoszą się burżujskie fortece. Przy każdej z nich pomost lub wodny garaż. Jacht lub wielka łódź motorowa. Potrójny garaż i wielkie bramy wjazdowe. Tak wyglądają domki weekendowe lepiej ustawionych ludzi z Toronto. Imponujący standard!
Trochę zrezygnowani, nie wiemy co począć ;) Zatrzymujemy się na chwilę w Huntersville. Jest tutaj legendarna piekarnio - ciastkarnia Schat Bakery & Café. Tylko nie jesteśmy głodni. To idziemy w okolice przystani chapnąć coś do picia. Piwko będzie dobrym wyborem. Magda bierze Ice Tea. Nie pisałbym o tym nawet, ale nie mogę się powstrzymać. Ice Tea serwowane tutaj to nic innego jak woda z kranu z herbatką instant w granulkach. W dupę bym im wetknął te granulki. Nasze komunistyczne trendy kulinarne zawitały aż tutaj. Jeszcze gdyby woda z kranu smakowała jak w Norwegii to luz, ale to była taka rasowa, chlorowana kranówa. Nie wiem, czemu Madziarka nie dopiła swojego drinka.
Jechaliśmy już po wschodniej stronie jeziora Muskoka, teraz się przejedziemy po stronie zachodniej. Odbijamy w prawo w Bracebridge (też klimatycznie, wioskowo - małomiasteczkowo) i jedziemy wokół Muskoka Lake. Podziwiając widoki z drogi, decydujemy się pojechać jeszcze raz nad Hardy Lake. Czemu nie! Miejsce niesamowite. Mamy już swój ulubiony kamyczek, którego połowa kryje się w cieniu przesyconego zielenią drzewa, a na drugiej, słonecznej połowie, jest niewielkie wyżłobienie ze stojącą wodą, w której pływają sobie żabki - Magdy ulubione.
Zadowoleni, udajemy się na południe zahaczając jeszcze o kolejne ładne miasteczko - Gravenhurst.
Bardzo nam się podoba architektura w tych rejonach - jest nisko, lekko i przestronnie. Taki amerykański klimat miasteczek, w których życie kręci się wokół piekarni, mleczarni i pastora.
Wczesnym wieczorem dojeżdżamy do Stayner i bardzo ładnego Gables B&B, gdzie spędzimy noc. Uprzednio jednak upolujemy coś do jedzenia ;)