Victoria, British Colombia, Canada
17/08/2013 (Sobota) do 18/08/2013 (Niedziela)
Droga autkiem do hotelu wgniotła nas w ziemię. Jeszcze rano mijaliśmy nasze chujowate europejskie autka i angielskie jednosypialniowe chatki. A tu co? Śmigło. Większość ludzi jeździ pick-up-ciężarówką, której koła są prawie wysokości mojego Peugeota, a lusterka są większe niż większość luster jakie mamy w kiblach nad umywalką w Europie.
Domki jednorodzinne wyglądają jakby były zaprojektowane dla hinduskich rodzin z tą różnicą, że są ładne. Każde z dziesięciorga dzieci miałoby swój pokój. 2 garaże to chleb powszedni. 3 garaże to niemal standard. Ja pierdolę _^_
Docieramy do zajazdu Metro Inn. Wygląda luzacko, jak z amerykańskiego filmu z lat 80tych. Wiecie o co chodzi - duży szyld, dwupiętrowy budyneczek w kształcie litery 'L', plac z parkingiem przed budynkiem, wejście do pokoju z zewnętrznego korytarza z barierką. Klimacik. Wymaga remontu, ale za 30 funtów za 2 osoby za noc nie ma na co narzekać. Wychodząc, chińska właścicielka pyta czy nam się podobało. Podobało się - odpowiadamy. To wystawcie nam pozytywny komentarz na Booking.com - mówi. Subtelna szmaciurka.
Cała dzielnica portowa (Inner Harbour) i budynek Parlamentu mają dwa oblicza. W nocy Parlament jest pięknie podświetlony. W dzień w porcie są kramy z wyrobami lokalnych artystów i kupa jedzenia. Chcemy pojechać do portu za chwilę coby chapnąć parę night(cum)shotów. Jest 20:00 (4 rano czasu UK). Słońce dalej wysoko. Bierzemy prysznic i kładziemy się na chwilkę. Czekamy na zachód słońca. I budzimy się następnego dnia.
Czas: 8 rano. Kierunek: port. Żyjemy. A chuj w ten Parlament nocą - przynajmniej jesteśmy wyspani ^_^ Zobaczymy Parlament w dzień. Jedziemy. Mamy miejsce parkingowe przy samym Parlamencie. Fajnie jest pojechać rano.
Parlament wygląda pięknie - architektura neo-barokowa chłości. Aż dziw bierze, że pod koniec XIX wieku postawiono takiego kolosa w zaledwie 4 lata (początek budowy datowany jest na 1893 rok).
Cała okolica jest piękna. Równo skoszone trawniki, fontanny, kwiaty na ziemi i na latarniach. Żaglówki, motorówki, przystań, puby, bary, stare hotele i restauracje. Klimatyczne deptaki, duże domy, drogie samochody i uprzejmi ludzie. Czujemy że Victoria, zaraz po Melbourne i przed Londynem, mogłaby być naszym domem.
W porcie trafiamy na festiwal i na wyścigi kanoe z kilkunastoosobową załogą. Drużyny są odziane w kolorowe szaty właściwe dla klubów, jakie reprezentują. Każda drużyna ma swojego lidera. Stają w okręgu, słuchają przykazań szefa i drą pyski w bojowych okrzykach.
Na środku festiwalowego placu stoi scena, a na niej grupa japońskich tancerzy. Bujają się i obkręcają jak robaki na haczyku. Machają wachlarzykami.
Niezliczone budki z żarciem oferują kuchnie z całego świata. Magda poleciała po Pad Thai, ja zaś pierdolnąłem sobie gyros z martwej owieczki w bułce z sałatką grecką jako dodatek. Pychota!
Portowe taksówki wodne odgrywają światowej sławy wodny balet. Pływają w rytm muzyki klasycznej.
Samoloty startują z wody, żeby chwilę później na niej wylądować.
Boczne uliczki wypełnione są ulicznymi artystami, raczącymi nas owocami swojej wyobraźni. Zgiełk i wrzawa dookoła.
Magia tego miejsca oczarowała nas, że chuj.
Rozkładają ogródek piwny. Biegnę doń niczym Jagienka do Zbyszka. Magda się krzywi. Już nie biegnę. Czar prysnął ;)
Jedziemy pożeglować do Oak Bay Marina. Umówiliśmy się wcześniej ze Skipperem - Alem Lubkowskim. Minimalna cena za 4-godzinny rejs to $400. Wychodzi po $200 na ryj. Za dużo. Magda zrobiła event na couchsurfing.org. Poszukujemy 2 ludzi coby rozdzielić koszty. Nasz budżet dzienny to około 100 dolarów na dzień (po 50 na pysk). Jebnąć 400 w ogień to trochę dużo. Zgłasza się 2 Francuzów. Chcą płynąć z nami. Czad. Spotkamy się 18go w niedzielę o 13:30 na końcu doku C.
Robimy spacerek po marinie. Pięknie. Coś jak Northney Marina na południu Londynu, tylko ciekawsza linia brzegowa i więcej wysepek. Mamy jeszcze godzinkę do rejsu. Idziemy na kawę. Biorę piwo :) Magda bierze kawę. To ja piwo i kawę. I jest git.
To moje pierwsze piwo w Kanadzie. Philips Brewing Dark Lager. 4/5 z miejsca.
Patrzymy sobie na pomościk. Idzie pan. Chudy i siwy. Wychodzimy z kawiarni. Idziemy za nim. Nie mam baseballa. No bo i po chuj mi. Pytamy grzecznie pana czy jest naszym skipperem. Jest. Super. Nie ma Francuzów. Jacht już prawie otaklowany. Francuzów dalej nie ma. Od początku miałem przeczucie, że nie przyjdą. I nie przyszli ^^ Płyniemy sami. Julien - chuj Ci w dupę. I twojemu koledze też. O taki długi ::pokazuje rękami::. Murzyna.
Kapitan Al Lubkowski jest pół Niemcem i pół Polakiem. Jak się później okaże, każdy tutaj ma coś z Polską wspólnego. Tak tak, wiemy, że to niespotykane widzieć w Kanadzie polskich turystów. Polacy nie jeżdżą za granicę bo nie mają pieniędzy. Tak? Nie. Aha.
Fajny i ułożony ten nasz skipper. Mieszka sobie nieopodal i na życie zarabia pływając swoją piękną żaglówką. Miał też kajaki, ale sprzedał biznes kajakowy koleżance, bo za dużo roboty. Ożenił się też z bogatą żoną. Kupiła mu ten jacht :P Powinienem sprawdzić posag mojej przyszłej żony, jeśli też mam się tak relaksować za kilka lat.
Dżentelmeni o pieniądzach nie rozmawiają, no ale czasem trzeba. Al obniża nam cenę z $400 do $300. Miło z jego strony.
Wypływamy z portu i dostajemy w łapki koło sterowe. Zmieniamy się z Madziarką za sterem. Żaglówa jest spora i szybka. Wieje nienajgorzej, na oko czwóreczka w skali Beauforta. Nie wiem ile to węzłów i gówno mnie to obchodzi ;]
Okolica jest zabójcza. Dosłownie dziesiątki wysepek różnych rozmiarów dookoła. I to jest dalej zatoka. Można popłynąć na otwarte morze lub do innych zatok. To się nie może znudzić. Sława i tak jest dalej fajna ;)
Mamy wspaniały jacht. Wygląda jak nowy, choć w rzeczywistości ma 15 lat. Jeszcze 3 lata i będzie mógł kupić broń w US. Jeszcze 6 i będzie mógł kupić piwo w sklepie. Nigdy nie płynęliśmy niczym, czym pływa się tak łatwo. Omega to przy tym szczyt skilla. 35' Beneteau płynie sam. Ma ogromy balast, jest niewywrotny. Bańka wstańka. Ma autopilota, GPS, kompas i wyciągarkę do grota i foka. Żadnego siłowania się z szotami. Rollfok, rollgrot, kibelek, 3 pokoje, stoję wyprostowany w środku. Piękna sprawa. Ale wolimy coś bardziej rączego. Omega, Katamaran czy VIM (Tomek - nie możemy się doczekać przyszłego sezonu! heheheh) leżą nam bardziej.
Spływamy do portu po 17:00. Trochę głodni, ale zadowoleni. Al Lubkowski z Blackfish dał radę. Polecamy tego pana na maksa!
Jedziemy za chwilę do Ucluelet. To 4 godziny jazdy. Check-in w naszym zajeździe jest do 22:00. Musimy się sprężyć. Zamiast ruszyć tyłki, siedzimy i gadamy z Alem. Fajnie się gaworzyło. Wybiła 18:00. Teraz już nie mamy wyjścia - musimy jechać.
Nie mamy też czasu na żadne restauracje. Zajeżdżamy po drodze do Subway'a i wciągamy po pysznej kanapce. Subway rox.
Docieramy do Surf Inn Backpackers o 22:02. W biurze nie ma już nikogo :P