Geoblog.pl    deryngs    Podróże    Liście Klonu    Wild Pacific Trail, pycha kawusia, browarek i chlańsko z ekipą amerykańsko-kanadyjsko-chińsko-szkocko-niemiecko-angielsko-włoską
Zwiń mapę
2013
18
sie

Wild Pacific Trail, pycha kawusia, browarek i chlańsko z ekipą amerykańsko-kanadyjsko-chińsko-szkocko-niemiecko-angielsko-włoską

 
Kanada
Kanada, Ucluelet
POPRZEDNIPOWRÓT DO LISTYNASTĘPNY
Przejechano 7844 km
 
Ucluelet, British Colombia, Canada
18/08/2013 (Niedziela) - 20/08/2013 (Wtorek)

22:02. Światła w biurze naszego zajazdu pogaszone. Ciemno i głucho. Huczą sowy.
Odpalam latarkę. Na drzwiach do biura wisi kartka:

"Droga Magdaleno, drogi Macieju,
Witamy serdecznie w Surf Inn Backpackers i przepraszamy, że nie mieliśmy przyjemności powitać Was osobiście.
Czujcie się jak u siebie w domu.
Rozgośćcie się proszę w pokoju 'Wschód Słońca' na pierwszym piętrze.
Do zobaczenia jutro!
Z wyrazami szacunku, Chrissie"

Iiiiik, jak miło!

Śpimy w 8-osobowym pokoju. Wchodzimy na górę. Pusto.

Jebie pachami, wilgotną dupą i niemyciem zębów.

Ekipa siedzi gdzieś na dole. Oporządzamy się i kładziemy do wyra. Zasypiam w 5 minut. Magda nie może spać. Zbliża się północ. Z dołu słychać odgłosy imprezy. Normalnie bym dołączył, ale spałem. I nie miałem piwa. To srał ich pies. Magda w końcu zasypia. Śpimy sobie smacznie, impreza się skończyła. Koniec imprezy to początek przygotowań do snu. Ekipa wpadła z hukiem do pokoju. Światełka, śmiechy, smród, obijanie się o ściany i grzebanie w torbach. Śpię dalej. Magda już nie :) Dochodzi pierwsza. Wszyscy leżą w wyrach. Chwilę później wszyscy śpią. Magda też. Szczać mi się chce. Otwieram jedno oko. Pociągam nosem. O ja pierdolę. Okno i drzwi zamknięte. Komuś było zimno, mimo że na dworze jest 15 stopni. Idę do kibla. Cicho jak myszka.

Jak Hobbit kurwa.

Wracam do pokoju i prawie zemdlałem. Odruch wymiotny. Dobrze, że nic nie jadłem dzisiaj bo bym obrzygał biedną Madziarkę. Kładę się. Nie mogę wytrzymać tego smrodu. Jak w jebanym średniowieczu. Chcę spać. Śmierdzi. Na domiar złego jakiś chuj zaczyna chrapać. Chrapie jak pojebany. Jakby leciał helikopter. Odurzony gęstym smrodem, w męczarniach, zasypiam. Do dzisiaj nie wiedziałem, że taki wydechowy nakurw może działać jak narkoza.

Wstajemy rześcy jak motylki. Śpimy tutaj dwie noce - tam gdzie jutro jedziemy, do Tofino, jest za drogo. Tak się fajnie spało, że nie możemy się doczekać wieczora. Mam nadzieję, że znowu będzie jebać. Mmmmrrrrr.

Ciężko sobie wyobrazić, jaka to dzika rozkosz wyjść na świeże powietrze! Mamy ochotę na dobrą kawusię. Jedziemy do miasta. Dwie jadłodajnie, restauracja, pub, kawiarnia, suszarnia, pralnia, dwa sklepy z deskami surfingowymi. Wsio. Relaxik. Czysto i bardzo ładnie. Ludzie w hawajskich portkach śmigają sobie swoimi ciężarówkami. Wchodzimy do kawiarni. Drogo jak chuj. 2x cappuccino to 15 dolców. Chyba nigdy nie piliśmy takiej drogiej kawy. Ale jaka była pyszna! Szczerze, to była najlepsza kawa zaraz za kawą sprzedawaną na ulicy przez dziadówę z brzydką córką przed hotelem w Nha Trang w Wietnamie. Jami.

Czas iść na szlak. Wild Pacific Trail. Super wysoko rejtowany. Bomba, idziemy. Szlak składa się z kilku części - dwóch pętli i jednego długiego odcinka. Nie chce nam się za bardzo robić backtracku więc skupiamy się na pętlach.

Zaczynamy od głównej pętelki - tej części z latarnią morską. Od samego początku widać, jak wielka chłosta się szykuje. Widoki rozkurwiają system. Skały, las, a poniżej morze. Fale obijają się o skalne ściany. Pogoda jest piękna. Chyba nawet za piękna - gdzieś czytałem że im brzydziej, tym ładniej :) Znaczy się im więcej pada i wieje tym efekt lepszy. Więcej piany, szumu, większa drama. Nio ale nie ma na co narzekać. Jest pro.

Żremy marchewki po drodze. Są pyszne i chrupiące.

Wycieczkę kończymy szlakiem Artists Loop. Dalej jest spoko, ale pierwsza pętla wymiata najbardziej. Stawiam, że łącznie zrobiliśmy z 8 kilometrów. Nic imponującego, ale od czegoś trzeba zacząć ;)

Czas zjeść coś konkretnego. Wybieramy najbardziej 'swojsko' wyglądającą knajpę. Bierzemy Fish & Chips. Ciapata pani pyta czy chcemy po jednym kawałku rybki czy po dwa. Pytamy jak duże są te kawałki. O takie - pokazuje pani (coś jak baton Mars). To bierzemy po dwa. Pani serwuje lokalnego, świeżego Halibuta. Nie ma ziemniaczków - tylko frytki. Niech będzie ;) Dostajemy amciu. Mamy po dwa ogromne kawały ryby i piramidę frytek. Jedna porcja tutaj to takie 2-3 porcje w Europie. I tak zjadłem wszystko. I jeszcze podjadłem od Magdy :P Ledwo się ruszamy. Za dużo zjadłem. Było pyszne. Pewnie znowu będzie sranie.

Odstawiamy auto do zajazdu i idziemy zwiedzać okolicę. Szukamy 2 miejsc: trawki nad wodą (Magda nalega) i baru na piwo (też Magda, ja nie piję). Trawki szukaliśmy z godzinę, nigdzie nie było. Były za to kutry rybackie. Dużo kutrów. Jak później doczytaliśmy, to główne źródło zarobków w tym regionie. I to niezłych zarobków sądząc po chatach i samochodach ;)

Zostaje bar. Nie ma za dużego dylematu, gdyż są 3 - jeden w porcie kawałek dalej (za daleko), w drugim nie mają piwa z kija, to idziemy do trzeciego. Piwko takie sobie, ale pijalne.

Stanley Park 1897 Amber, Lager, z kija - 2/5.

Na poprawę humoru (nie znaleźliśmy trawki i piwo było średnie) idziemy na kawę. Teraz Latte. Zajebista!

Starczy na dzisiaj, późnawo się robi. Po drodze do hostelu idziemy jeszcze na przystań. Jest trochę żaglówek, kolejne kutry i kilka zajazdów. Wali rybą. Udało nam się znaleźć ławkę, gdzie kombinacja prędkości i kierunku wiatru i odpowiedniej wilgotności powietrza oczyszczały atmosferę ze smrodu. Fajnie sobie posiedzieć i popatrzeć na port. Pochodziliśmy dzisiaj trochę, nogi w dupki wchodzą, ławka jest jak zbawienie ;) Słoneczko już prawie zachodzi, robi się chłodnawo, wracamy do naszego zajazdu.

Przed hostelem zastajemy ekipę przygotowującą BBQ. Zapraszają nas serdecznie. O jedzeniu nie ma mowy, dalej ledwo się ruszamy po rybce, ale na piwko dołączymy z dziką rozkoszą ;) Sklep z piwem jest dosłownie 300 metrów dalej, idziemy.

Otwieramy drzwi do sklepu.

Raj na ziemi. Lodówki wypełnione browarem. Od razu rzucają mi się w oczy wielkie butle 0,65l z lokalnego browaru w Tofino. Jutro tam jedziemy. Pewnie miasteczko jest piękne. Biorę trzy buteleczki - pszeniczne, pale ale i miodowe. Magda bierze szkocki ginger ale. Po drodze ze sklepu do hostelu ślinię się do browarków jak pies do suki. Wrzucam piwa do zamrażarki. Nie mogę się doczekać chwili, w której zacznę konsumpcję piwnej ambrozji.

Siedzi sobie ekipka i żłopie. Każdy ma swoją historię. Laska z Brighton wyjechała z UK na wymianę na studia na Hawaje. Wcześniej pracowała nieopodal w Tofino. Wszyscy jesteśmy na wakacjach. Gostek z małej wyspy koło Seattle, pozytywnie pierdolnięty głośny wymachujący rękoma lachon z Włoch, typek urodzony w Kanadzie, ale wychowany w Chinach, dwóch chłoptasi z Niemiec, z czego jeden miał chyba romans z Włoszką i dwie niemrawe ciche pizdy ze Szkocji. Piły jedno piwo na pół przez 5 godzin. Pewnie szkoda było pieniędzy na więcej :P

22:50. Tragedia. Skończyło mi się piwo. Sklep jest otwarty do 23. Idę po jeszcze dwa. Pszeniczne urywa łeb. Biorę jeszcze jedno. Jest jeszcze blonde. Trzeba spróbować. 5 piwek po 650ml = 6,5 piwka 500ml. Nie mogę powiedzieć, że jestem całkiem trzeźwiutki. Siedzi się wytwornie. Piwka są pyszne, jedno lepsze inne gorsze, a wygląda to tak:

Tofino Fogust, Wheat Ale - 5/5
Tofino Tuff Session, Ale - 4/5
Tofino Hoyne Honey Hefe, Honey Lager - 4/5
Tofino Reign In, Blonde - 2/5

Za poprawne wymówienie nazwy trzeciego piwa z powyższej listy stawiam czisbułkę w maku.

Inni hostelowi goście zaczynają mieć obiekcje co do naszej biesiady. Mają rację - zbliża się północ. Idziemy spać. Jutro trzeba być na chodzie - przed nami spora wycieczka w Tofino. Na kacu i niewyspani nie dostrzeżemy waleni z pontonu ;)

Otworzyłem okno w pokoju i dzisiaj nikt go nie zamknął. Dalej lekko waliło, ale to nic w porównaniu z horrorem poprzedniej nocy letniej.

Zawsze jadąc gdzieś dalej lub zaburzając naszą poranną harmonię przez zmianę strefy czasowej nie możemy się porządnie wysrać. Też tak macie? Na domiar złego w Kanadzie są inne niż u nas kible. Mają wody prawie po samą dupę. Są dwa rodzaje drzwi do kibla. Albo takie z 2-centymetrowymi szparami w drzwiach (możesz srać i patrzeć w oczy osobie myjącej ręce przed kiblem), albo takie których nie da się zamknąć. I tu jest trik! Wczoraj ekipa nauczyła nas owe drzwi zamykać. Mają 'amerykański typ klamki'. Nie ma żadnych zamków, suwaków, nic. Sama klamka. Trzeba ją docisnąć i przekręcić w prawo. Tada!

I tym miłym akcentem żegnamy sraniowe problemy tak samo jak żegnamy Was. Do zobaczenia w następnym wpisie!
 
POPRZEDNI
POWRÓT DO LISTY
NASTĘPNY
 
Zdjęcia (51)
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
Komentarze (0)
! Komentarze moga dodawać tylko zarejestrowani użytkownicy
 
deryngs
deryngs
Magda i Maciek
zwiedzili 7.5% świata (15 państw)
Zasoby: 82 wpisy82 170 komentarzy170 2814 zdjęć2814 51 plików multimedialnych51
 
Nasze podróże
12.10.2011 - 16.04.2012
 
 
17.08.2013 - 02.09.2013