Vancouver, British Colombia, Canada
17/08/2013 (Sobota) - Tranzyt
Lotnisko w Vancouver. Słońce świeci, deszczyk pada, a my jesteśmy głodni w chuj. Biały rym ;) Linie Air Transat dbają o dietę wszystkich swoich pasażerów. Latając z nimi częściej, zrzuciłbym trochę balastu.
Ładnie to lotnisko. Zwarte, czyste i dość ciekawe. Pierwsze wrażenie niezłe ;) Idziemy po odbiór samochodu.
Firma Hertz ukryła się gdzieś za przystankiem autobusowym, ale udało nam się ją namierzyć. Mamy zarezerwowane autko 'Nissan Sintra lub podobne'. Załatwiliśmy formalności i czekamy. Koło nas bawią się dwa japońskie dzieciaki. Na oko 5 i 6 lat. Jeden dusi drugiego. Itteee! Urusai!! Drą ryje. Idą ich rodzice. Niosą krzesełko dziecięce do auta. Jeden z małych skośniaków zakłada je na łeb. Darth Vader. Baka - kwituje drugi.
Mamy nową Jettę 1.3l automat. Wybiedzony egzemplarz i trochę niedomyty. Cleaned by Abid. Plastiki w środku są turbo ostre i twarde. Ukroiłem sobie kromkę chleba deską rozdzielczą i siadłem w fotelu, z którego wystawałem 2 metry z każdej strony. Jedziemy. Po prawej stronie drogi. Muszę pamiętać ;)
Vankurwa omijamy dzisiaj łukiem - jedziemy prosto na prom do Victorii na Vancouver Island. Po drodze zahaczamy o supermarket żeby kupić jakieś snaki (chlebki ryżowe, ciastka zbożowe, wodę i inne gówna) i kartę nano SIM pre-paid od Virgin za $35 z 250MB. Mam odblokowany globalny model Asusa A80 z quad band LTE z Tajwanu więc powinno być spoko. Roaming działa, teoretycznie więc lokalna karta też powinna. A chuja tam - nie działa. I nie ma zwrotu pieniędzy bo to przecież wina mojego telefonu. Ta. Srelefonu ;) Nie chce nam się użerać z Virgin, szkoda czasu. Google Maps nie mamy, mamy za to offline GPSa (po staremu - OSMAnd+).
Nie widzieliśmy jeszcze za dużo w Vancouver, ale pierwsze wrażenia mamy mieszane. Po drodze na prom i w markecie dużo żulerni. Jakoś tak rough & dodgy. Może będzie lepiej jak wrócimy tu za kilka dni pozwiedzać miasto. Każdy kto nie był w Kanadzie twierdzi, że Kanadyjczycy 'schylają się po każdy papierek na ulicy'. Dupa - nie schylają się po kążdy papierek :) Może 30 lat temu. Może Kanadyjczycy. Ale Kanadyjczyków po drodze widzieliśmy 1 na 10.
Stoimy w kolejce na prom. Spoko jest, idziemy spać :) Jet lag. Pospaliśmy z godzinkę, po czym głos z megafonu prosi o przygotowanie się do wjazdu na pokład. To jedziemy. Prom jak prom - podobny do tego z trasy Dover - Dunkierka. Czysty, głośny, śmierdzi benzyną.
Umieramy z głodu. Chapnęliśmy wcześniej po płatku ryżowym kontynuując samolotową głodówkę. Zjemy coś na promie. Jest bistro, jest restauracja, ceny są ok, nie ma co wydziwiać. Bierzemy zupkę szparagową i Teriyaki Chicken. Całkiem dobre. Nie umrzemy z głodu. Przynajmniej nie dzisiaj.
Uczta królewska, czas iść puścić bąka na dwór. Pogoda piękna, cieplutko, wieje jak cholera. Dupę urywa. Wiatr i widoki. Widzieliśmy pierwsze Walenie. Chyba Grey Whales. Chociaż chuj je tam wie. Jest tyle różnych gatunków, że ciężko powiedzieć.
Rejs trwa 1,5h. Dopływamy do Victorii na Vancouver Island. Najwyższy czas ruszyć dupsko do autka. Chęci wielkie, acz sił brak :) Spać się chce, ale jedziemy. Zaczniemy od hotelu i zobaczymy co dalej. Jest już 18:30 lokalnego czasu, czyli 2:30 w nocy czasu UK. Wstaliśmy z wyra 21,5h godziny temu. Mamy zaliczone sranie, pociągi, bieganie, samolot, samochód i prom ^^ Wycieczek się kurwa zachciało.