Geoblog.pl    deryngs    Podróże    Na Końcu Świata    Zielona stolica - stary i nowy Parlament, bunt Aborygenów i pyszne jedzenie (i piwko)! Dzięki ciocie ;*
Zwiń mapę
2012
22
lut

Zielona stolica - stary i nowy Parlament, bunt Aborygenów i pyszne jedzenie (i piwko)! Dzięki ciocie ;*

 
Australia
Australia, Canberra
POPRZEDNIPOWRÓT DO LISTYNASTĘPNY
Przejechano 30826 km
 
2012-02-22 do 25
Australia, Capitol Territory, Canberra

W Melbourne mieszkaliśmy u cioci Magdy. W Wodondze zatrzymaliśmy się u jej kuzynki. W stolicy Australii gościć nas będzie moja ciocia Basia - najstarsza z trzech cioć mieszkających w Canberze. Pozdrawiamy wszystkie ciocie :)

Jak wyobrażacie sobie stolicę Australii? Nowoczesna, tłoczna, fest rozwinięta i ogromna? Dupa :) Canberra jest w rzeczywistości niewielkim i młodym miastem z populacją liczącą około 400 tysięcy. Wszędzie jest zielono i przestrzenie są ogromne. Samochody poruszają się dwu i trzypasmówkami (innych ulic praktycznie nie ma, chyba że na osiedlach domków), a w godzinach szczytu nie ma korków. Rzut miasta z góry wygląda jak narysowany od ekierki i cały jego rozkład projektowany był w przemyślany sposób. Zieleń, drogi, budynki, a nawet jeziora i rzeki. Całość wygląda bardzo dobrze.

Ciocia Basia przyjęła nas po królewsku. Taka gościnność to rzadkość ;) Domek mega klimatyczny i urządzony ze smakiem, mamy swój pokój i kibelek.

Zostaliśmy przywitani megaprzeprowykutaśną lazanią własnej roboty. Zjedliśmy 3x więcej niż powinniśmy tak było pyszne. Do tego sałatka z warzyw, owoców, woda, soczek, winko, piwko i milion innych rzeczy. Następnego dnia ciocia zaserwowała wspaniałe faszerowane papryki z ziemniakami puree i groszkiem. Brak słów. Do tego wszystkiego śniadanko australijskie z bekonem i chlebem z jajkiem przyrządzone na wielkim gazowym sprzęcie BBQ na werandzie. Czujemy, że po kilkunastu dniach w Australii mamy +2 do wagi i -1 do obrony przed apetytem ;]

Na miejscu mamy do dyspozycji tylko dwa pełne dni. Powinno to jednak wystarczyć, aby zobaczyć co ciekawsze rzeczy. Tym bardziej, że dwie ciocie (Basia i Gosia) i kolega (hrhr) cioci Basi (pan Bill) ekstremalnie i z zaangażowaniem pomagali nam zorganizować (właściwie to oni zorganizowali wszystko za nas) i wprowadzić w życie zwiedzaniowe i rozrywkowe plany.

Pierwszego dnia przyjechaliśmy dość późno (po 20stej), zatem pogadaliśmy chwilę, zjedliśmy pycha kolację i poszliśmy spać.

Drugiego dnia obie ciocie zabrały nas na wycieczkę po okolicy. Zrobiliśmy rundkę po okolicznych górkach (Black Mountain) i wspięliśmy się na Telstra Tower. Z góry widoki chłostają. Byliśmy też w jakimś parku narodowym pooglądać kangury, na cmentarzu (u mojego wujka - taty ciotek) i na lunch'u w świetnej i klimatycznej restauracji na wzgórzu. Wcinaliśmy łososia z jajkiem i tostami, bruszetki i sałatkę z kurczakiem. Jami. Odwiedziliśmy też niegdysiejsze miejsce pracy wujka - odpowiednik amerykańskiego NASA (współpracują ze sobą, nazwa wyleciała nam z głowy). Świetne miejsce.

Trzeciego dnia też się nie opieprzaliśmy. Ciocia z Billem podrzucili nas do miasta i tam machnęliśmy rundkę piechotą. Zaczęliśmy od nowego budynku parlamentu. Byliśmy ubrani na wiejski styl - jakieś portki plażowe, dresy i takie tam. Mimo to zostaliśmy wpuszczeni do środka. Całkiem ładnie, ale bez zbędnego przepychu.

Dla porównania poszliśmy zobaczyć stary parlament :) Działał prężnie od 1927 do 1988 roku i naszym zdaniem jest ciekawszy niż nowy. Aktualnie znajduje się tutaj muzeum demokracji. A przed wejściem Aborygeni dalej krzyczą na białasów i mają (lub bardziej mieli) swój parlament w namiocie - tzw. 'tent parliament'. Hasełka typu 'white invaders you are living on stolen land' (biali najeźdźcy, żyjecie na skradzionych ziemiach) czy 'if you cant let me live aboriginal why preach democracy' (jeśli nie pozwalacie nam żyć po aborygeńsku, czemu głosicie demokrację) pochodzą z namiotowego parlamentu z 1974 i są na porządku dziennym. Dzisiejsze hasełka niewiele się różnią i strzeliliśmy im kilka fot. Niestety, ziemie aborygenom nie zostaną zwrócone, a miasta będą stać tam gdzie stoją ;)

Idąc dalej przeszliśmy przez High Court of Australia (sąd), National Gallery of Australia (galeria sztuki), National Library of Australia (biblioteka) i Captain Cook Memorial Jet (taka fontanna). Było diabelnie gorąco i nie daliśmy rady iść w dłuższą trasę ;)

W Galerii była znana i promowana w całej Victorii i New South Wales wielgachna wystawa 'Renesans'. Zajrzeliśmy do kilku sal, nic to dla nas porywającego :] Dodatkowo bilety tanie nie były, pokręciliśmy się więc jak gówno w przerębli po darmowych sekcjach i poszliśmy dalej.

Wczesnym wieczorem przyjechała po nas Ciocia z Billem (nie wiem czemu z Microsoftem i USA mi się Pan Bill kojarzy) i pojechaliśmy na wioskę kilkanaście kilometrów od Canberry do cioci Gosi. Tam czekała na nas reszta wesołej rodzinki, wliczając w to trzecią ciocię - Violę, najmłodszego syna cioci Basi, dwóch synów cioci Gosi z partnerkami, syna i córkę cioci Violi i gospodarza wieczoru, pana domu i wspaniałego hosta - pana Clintona.

Była to jedna z fajniejszych kolacji ever :) Już mówię dlaczego. Po pierwsze był obecny Bill i Clinton hrhr. Po drugie miło poznać rodzinkę, która mieszka sobie 15 tysięcy kilometrów od Europy, jest sympatyczna i wyluzowana jak żagle w baksztagu. Po trzecie spróbowałem pięć rodzajów australijskiego browara podczas jednej imprezy; wszystkie smaczne - mogę tu mieszkać hyhy. Po czwarte i najważniejsze - Clinton wybudował swój własny, ogromny, kamienny piec do pizzy opalany drewnem, w którym upiekliśmy z 15 picc (lol, jak to się odmienia?). Ciocia Gosia stanęła na wysokości zadania i przygotowała bufet jak w kuchni wielkiej pizzerii - ciasto, sery, wędliny, warzywa, sosy i inne takie. A deserem tylko dowaliła do pieca. Zaserwowała apple crumble (tarta jabłkowa?) z vanilla custard (trochę inny, spasiony budyń), tonę lodów i czekoladki. Urwanie dupska :) My chcemy z powrotem do ciotek do Australii ;)

W ostatnią noc miałem niespodziankę. Wróciło zapalenie ucha huh. Tym razem bardziej oberwało ucho lewe (na Gilis było prawe). Oznacza to tylko tyle, że indonezyjskie leki nie dały rady i choróbsko nie zostało doleczone. Jedynym rozsądnym rozwiązaniem było złożenie wizyty w lokalnej płatnej przychodni. Przyjął mnie lekarz Kiwi (z Nowej Zelandii). To fart, bo oprócz niego byli sami lekarze z Pakistanu ;) Zapalenie dopadło dwoje uszu i nos. Dostałem kropelki i kolejną kurację antybiotykową na 10 dni. Wizyta u lekarza kosztowała 100 dolarów, leki AU$65. Będziemy się starać o zwrot z ubezpieczenia. Drogo w cholerę :)

Ogólnie Canberra jest w pytkę. Melbourne podoba nam się chyba bardziej, ale jak byśmy wylądowali na jakimś kontrakciku w Canberze to też nic by się nie stało. Fajne jest to, że będąc w stolicy, czuje się klimat niewielkiego miasta. Polecamy!

POGODA:
Gorąco, gorąco w pytlaska. Na szczęście powietrze nie było za wilgotne, to dało się przeżyć. Bez klimy w aucie byłoby klejąco ;)

PODLICZENIE KOSZTÓW:
- Wejście do Old Parliament House: AUD4
- Zmiana godziny odjazdu z Canberry do Sydney, Murrays: AUD20
- Wizyta u lekarza: AUD100
- Leki (anybiotyk i krople na 10 dni): AUD65

ŁĄCZNIE: AUD189
 
POPRZEDNI
POWRÓT DO LISTY
NASTĘPNY
 
Zdjęcia (41)
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
Komentarze (0)
! Komentarze moga dodawać tylko zarejestrowani użytkownicy
 
deryngs
deryngs
Magda i Maciek
zwiedzili 7.5% świata (15 państw)
Zasoby: 82 wpisy82 170 komentarzy170 2814 zdjęć2814 51 plików multimedialnych51
 
Nasze podróże
12.10.2011 - 16.04.2012
 
 
17.08.2013 - 02.09.2013