Toronto / Mississauga, Ontario, Canada
31/08/2013 (Sobota) - 01/09/2013 (Niedziela)
Kilka tygodni przed wylotem przeglądaliśmy sobie wesoło oferty hoteli w Kanadzie. Mierzyliśmy raczej w tańsze opcje - motele, B&B czy tanie hotele pokroju Travelodge. Szukając spanka w Toronto trafiliśmy na promocyjną ofertę TownePlace Suites by Marriott w Mississauga. Promocją objęty był spory apartament Kings room. Nie kosztował więcej niż skurwiały zajazd przy wjeździe do miasta, decyzja była zatem prosta. Apartament urwał łeb ;]
Idziemy na ostatnią kolację. Pada na Michele's Ristorante - jedyną otwartą w okolicy knajpę. Włoskie amciu, raczej standardowe menu, kilka piwek z kija i ceny rzekłbym centralno - londyńskie. Nio ale jutro koniec wakacji, więc wyjątkowo pozwolimy sobie na odrobinę luksusu.
Moja ocena na Google mówi sama za siebie:
2/5
"Dobre piwko i świetny serwis. I to tyle ;) Zamówiliśmy pizzę Diavola. Ciasto, sos pomidorowy, kiełbasa pepperoni i ser były akceptowalne. Reszta dodatków była chujowa i niepotrzebna - cebula i kiełbasa sławska grillowa. Serio? Magda zamówiła spaghetti bolognese. Nie jest tajemnicą, że jedynymi składnikami powinny być makaron najwyższego sortu i świeży sos pomidorowy z bazylią. I tyle. Kurwa ;) Zamiast tego dostaliśmy chińską zupkę 'instant' z pomidorami z puszki. Na deser wzięliśmy ciasto czekoladowe (akceptowalne) i tiramisu (nieakceptowalne). W tiramisu nie było mascarpone. Był tylko gówniany podkład z marketu z bitą śmietaną. Chujowizna :) Magda zaczęła rzygać w drodze powrotnej do naszego hotelu i do teraz wisi na umywalce. Minęło 30 minut od kiedy skończyliśmy naszą włoską ucztę. Mniam ^_^ Podsumowując - rachunek opiewał na kwotę ponad $100. Lol"
Nie będziemy już wracać do tego tematu :P
Rano wstajemy wcześniej i o 8:00 jesteśmy już w aucie gotowi do wyjazdu. Walizki spakowane, bilety na samolot wydrukowane, możemy spokojnie jechać pokręcić się po mieście. Wylot mamy około 18stej, na lotnisku musimy być o 15:30 coby zdążyć oddać autko, zdać bagaż i bez stresu udać się do naszych bramek. O 14:30 musimy wyjechać z parkingu. Mamy ponad 6 godzin. Idealnie i wystarczająco :)
Plan zwiedzaniowy na dziś jest raczej prosty. Kupiliśmy wcześniej bilety na hop on - hop off bus i przejedziemy się dookoła Toronto wysiadając na 2 lub 3 przystankach, zjemy coś dobrego po drodze i wjedziemy na ogromną wieżę CN Tower cyknąć kilka panoramek. Wrzuciliśmy wcześniej w GPSa nawet parking znajdujący się centralnie pod przystankiem startowym naszej wycieczki.
Korków nie ma, jak to w sobotę. Są za to inne atrakcje :) Jedziemy sobie 3-pasmówką przez centrum zbliżając się powoli do parkingu. Nigdy nie jedziemy za szybko, nie inaczej jest i tym razem. Classic Radio leci w tle, lecimy na pełnym relaksie. Do czasu aż coś tak pierdolnęło, że jebnąłem się łbem w sufit, włączyły się wycieraczki i otworzyły klapki przeciwsłoneczne. Niespodzianka! Na środku pasa była głęboka na 10 centymetrów, ostra jak brzytwa i nieoznakowana dziurka w drodze. Byliśmy już prawie na miejscu, przejechaliśmy więc tych 500 metrów, zanim skupiliśmy się na ocenie strat.
Lewe przednie koło miało dziurę w oponie i ostatki powietrza ulatywały na naszych oczach. Kołpak przy lewym tylnym kole pogiął się i prawie odpadł. Spod samochodu wyciekała woda. Cóż tu począć. Zbliża się 9 rano, mamy zepsute auto w centrum Toronto i nasze telefony nie działają w kanadyjskich sieciach. Musimy poprosić kogoś o pomoc. Chcemy zadzwonić do wypożyczalni i zawiadomić o incydencie. Zobaczymy co powiedzą.
Idziemy do budki stróża parkingu. Siedzi w niej młody sympatyczny chłopak imieniem Kirk - student drugiego roku elektroniki. Mówimy mu co i jak i dostajemy iPhona. Magda dzwoni do wypożyczalni. Trwa to chwilę, trzeba przejść przez wszystkie automatyczne sekretarki. Rozmowa zostaje przełączona do Indii, skąd dalej zostaje przełączona gdzieś indziej do Indii. Mamy zapisane 3 różne numery telefonów i chuj wie co z nimi zrobić. Będziemy dzwonić pod każdy z nich po kolei :) Ostatni numer był tym, którego szukaliśmy. Gość po drugiej stronie był dość konkretny, przyjął wszystko do wiadomości i powiedział, że przyjedzie serwis między 11, a 12:00. Jest już 10:00. Przeżyjemy. Jak przyjedzie pomoc o 11 to dalej zdążymy przejechać się autobusem po mieście, nie ma paniki. Udało się nam też wyprostować kołpak i przyczepić go z powrotem.
11:30. Zaczynamy się denerwować. O 12:15 dalej nikogo nie ma, mamy 2h15min żeby zdążyć spokojnie na lotnisko. Magda ponownie łapie za telefon, ja idę spróbować oddać bilety na hop on - hop off busa. Do punktu 'City Sightseeing' mam 100 metrów od wyjścia z parkingu.
Niestety biletów kupionych online nie można oddać. Trochę złodziejskie klimaty ;) Nieczęsto się to zdarza w dzisiejszych czasach. Poleci jedyneczka na Google i TripAdvisor, co zrobić. Fajnie wynurzyć się z podziemnego, ciemnego parkingu. Korzystając z okazji, cyknąłem kilka fotek z powierzchni :D Wracam na dół. Magda dalej siedzi na telefonie. Poprzednie zlecenie jakoś do nikogo nie trafiło i jeszcze raz będą nam kogoś wysyłać. Serwis ma być za godzinę. Jest 13:00.
O 14:00 nikogo nie ma, dzwonimy jeszcze raz do centrali. Podają nam numer do serwisanta. Dzwonimy do serwisanta. Będzie za pół godziny. 14:30. Nikogo nie ma. Dzwonimy do serwisanta raz jeszcze. Nie może trafić. Miły chłopak z budki parkingowej tłumaczy panu z serwisu jak tu dojechać. O 14:45 przyjeżdża pomoc drogowa.
Cieknąca woda okazuje się być normalnym zjawiskiem - pod autem jest rurka, którą uchodzi skroplona woda z klimy. Czyli jedyną stratą jest pierdolnięta opona. Jakbyśmy wiedzieli, że trzeba tylko zmienić koło, zrobilibyśmy to sami 4 godziny temu heh. Cały zabieg trwał 10 minut. Czas mamy dalej bezpieczny, jedziemy prosto na lotnisko. Zrobimy parę fotek z auta po drodze.
W wypożyczalni postraszyli nas trochę, że zostaniemy obciążeni kosztami naprawy, ale minęły już 3 miesiące od incydentu i cisza. Zresztą, nawet jak mielibyśmy ponieść finansowe konsekwencje nie zostawilibyśmy tak tego. Mamy zdjęcia dziury z każdej strony, jej dokładną lokalizację i uważamy, że to miasto Toronto powinno wziąć problem na klatę, gdyż taka wyrwa w drodze to rarytas, nawet jak na polskie standardy.
Po odprawie mamy jeszcze 40 minut do otwarcia bramek. To zjemy coś sobie. Idąc w stronę naszego terminala kupiliśmy kawkę w Starbucks. Szczoch, że aż ciężko w to uwierzyć. Szukamy na lotnisku restauracji, gdzie można zjeść coś normalnego. Nie znaleźliśmy żadnej - są tylko stoiska z kanapkami, zapiekankami, pizzami i hamburgerami. Dno kulinarne. Jemy po chuja wartej kanapce i idziemy porobić jakieś głupie zdjęcia na poprawę humoru ;]
Wylatujemy punktualnie. Tym razem mamy trochę lepszy niż poprzednio samolot. TV na suficie dalej mają 10", ale teraz to pierwsza generacja LCD. Zawsze jakiś postęp w porównaniu do CRT z poprzedniego lotu ;) Obsługa też jakaś taka sympatyczniejsza.
Po drodze dostajemy jedzonko, takie samo jak podczas lotu z Londynu do Vancouver. Nawet tego nie jemy bo szkoda zdrowia hehe. Tym razem jesteśmy przygotowani na kulinarne rozpusty serwowane przez Air Transat i mamy swoje chrupki, orzeszki, sezamki i owocki.