2012-01-11 do 14
Singapur
W Singapurze gorący okres. Zbliża się chiński Nowy Rok i wszystkie budżetowe hostele pękają w szwach. Mówiąc budżetowe, mamy na myśli najtańsze możliwe, których ceny zaczynają się od 40 dolarów za noc za parę. Gwoli porównania napomnę tylko, że w Chinach płaciliśmy około $15, w Wietnamie $8-10, w Kambodży $10 i w Tajlandii $10-15. 40 dolców to nie lada cios w nasz portfel ;)
Ruch w hotelach jest taki, że trzeba było dokonać rezerwacji jeszcze w Kuala Lumpur. Obdzwonilośmy kilka hoteli i tylko w jednym w rozsądnej cenie były miejsca. $45 za double room w dzielnicy prostytutek. Podoba nam się ;) Zdjęcia super, pan przyjął rezerwację telefonicznie. Wchodzimy na TripAdvisor, a tu niespodzianka. 2/5 hrhrh. Odmawiamy rezerwację i szukamy dalej :)
Nie ma już żadnych wolnych pokoi dwuosobowych na necie, musimy szukać kilku lub nawet kilkunastoosobowe dormy. Ceny zaczynają się od $15 za osobę. Dzwonimy, piszemy, nie ma nic wolnego. Musimy podnieść poprzeczkę do $20 (25 dolarów singapurskich) za wyro. Znajdujemy jedną ciekawą opcję na booking.com - hostel Rucksack Inn. Miejsce w 14-osobowym dormie kosztuje SG$25 ze śniadaniem. Drogooo, ale nie mamy wyjścia. Hostel jest nowy, innych opcji w sumie brak, bierzemy.
Z KL (TBS) przyjechaliśmy do Singapuru (Beach Road) około 15:00. Niewiele ponad kilometr do hostelu przeszliśmy z buta ;) Szło się wytwornie, uwielbiamy (ja szczególnie) spacerki z pełnym rynsztunkiem w tropikalnym upale hrhr.
Rucksack Inn @ Lavender (są jeszcze dwa Rucksack'i @ Hong Kong RD) jest nowiutki i bardzo ładny. Urządzony minimalistycznie i schludnie (Ikea style). Obsługa jest także świetna. Do dyspozycji jest LCD 32", Xbox 360, satelita z VOD, szafki pod kluczem, woda zimna i ciepła, tosty, masło, drzem, krem orzechowy, herbata Lipton, kawa Nescafe, naczynia, sztućce, kuchnia, mydła, szampony, trzy nowe komputery iMac na oko 22" i książki. W tej kwestii spas. Dodatkowo ze 'śniadania' można korzystać cały dzień. Czyli na jedzeniu można w razie czego przyciąć conieco :)
Teraz trzeba trochę ponarzekać hyhy. Wspólny living room jest mały i zapycha się już przy 7 osobach. Jest przynajmniej 40 wyr w hostelu i tylko dwa kible. W dormach nie ma okien. Koniec narzekania ;) Byłoby 5/5, a tak musimy wystawić 4 punkty. Mimo to gorąco polecamy!
Teraz krótko o pierwszych wrażeniach. Oł frack! Witamy ponownie w cywilizacji i dobrobycie ;] Wychodzimy z autobusu, wchodzimy ostrożnie na przejście dla pieszych i spinamy poślady przerażeni widokiem czteropasmówek i ogromu aut. Jak my tu przejdziemy? Decydujemy, że przekroczymy jezdnię na raty, pas po pasie, byle do wyspy, a potem w jednym kawałku na drugą stronę. Kładziemy stopę na jezdni... i nie wiemy co ze sobą zrobić :) Auta się zatrzymują, kierowcy nie używają klaksonów i uśmiechają się porozumiewawczo spoglądając na nasze plecaki.
Drogi są gładkie jak pupa niemowlęcia, chodniki równe, wszędzie czysto. Taksówkarze nie naganiają, na ulicy nie ma stoisk z żarciem wylewających wodę z mydlinami i resztkami jedzenia pod nogi. Nikt nam nie chce sprzedać torebki, zegarka ani iPhona.
Singapur (Magdy faworyt, dla mnie za gorąco) przypomina nam Szanghaj (mój faworyt, fajnie bo chłodniej). Idąc do hotelu wiedzieliśmy już, że czas tutaj spędzony chcemy wykorzystać w sposób optymalny. Chcemy zobaczyć jak najwięcej.
Ogarnęliśmy się trochę i było już po czwartej. Nie chcemy marnować czasu na paziowanie w hotelu (dobrze, że był Xbox a nie PS3 bo bym nie wyszedł hrhr), zaczęliśmy więc realizować nasz zwiedzaniowy plan. Pierwszego dnia mamy tylko 3-4 godziny do zachodu słońca. Idziemy zatem w najbliższą hotelową okolicę Little India. Cały drugi i trzeci dzień przeznaczony mamy na zwiedzanie i dopiero czwartego dnia lecimy dalej - do Indonezji.
Drugi dzień ma być najciekawszy ze stawki i zarazem najintensywniejszy. Planujemy zrobić całe centrum, czyli dzielnicę kolonialną i promenady. Do tego dokładamy nowoczesny i artystyczny zakątek w zatoce Marina Bay. Na koniec zostawiamy sklepową ulicę Orchard Road.
Trzeciego dnia zamierzamy pospacerować po zielonych terenach miasta. Zrobimy przynajmniej Bukit Timah Nature Reserve, czyli przejdziemy się po tym, co zostało z jungli pokrywanącej całą wyspę jeszcze 200 lat temu.
Nasz plan wrzucamy poniżej. Jakbyśmy mieli okazję ponownie planować trasę, na Singapur przeznaczylibyśmy przynajmniej 5 dni. A tak musimy tu jeszcze wrócić z grubszym portfelem i w mniejszym pośpiechu ;)
Dzień pierwszy - Little India:
- Sultan Mosque - przeklimatyczny i zarazem największy w Singapurze meczet z 1825 roku.
- Abdul Gaffor Mosque - ciekawa mieszanka architektury arabskiej i wiktoriańskiej.
- Tan House - kolorowy budynek w stylu Perankan z 1905. Budyneczek śmieszny i ciekawy, ale indyjski bar piwny przy budynku jest fajniejszy.
- Kampong Kapor Methodist Church - kościół z 1929 na tyłach kuchni i barów.
- Mustafa Centre - indyjski tandetny supermarket, gdzie zgodnie z jego reputacją można kupić tanią elektronikę i inne badziewia. Kupiliśmy przenośną porządną suszarkę 1100W Philips'a za 50 zł.
- Sri Srinivasa Perumal Temple - świątynia dedykowaba Wisznu, średnia i brudnawa. Ale nazwę ma chwytliwą :)
- Sakaya Muni Buddha Gaya Temple - świątynia 1000 świateł w tajskim stylu.
Dzień drugi - Colonial District & The Quays, Marina Bay i Orchard Road:
- Marina Bay - tutaj ciężko znaleźć odpowiednie słowa. Cała okolica wygląda jak mieszanka gwiezdnych wojen, galerii sztuki nowoczesnej i artystycznego ogrodnictwa. Połączenie stali ze szkłem, ogrom świateł i najoryginalniejszy design, jaki przyszło nam dotychczas oglądać w nowoczesnym świecie. Ciągłe wystawy, darmowe koncerty jazzowe, ogromna fontanna audio - wideo (wrocławska to piczka przy tym) i najdroższe sklepy. Dopiero tutaj w moich kilkuletnich gumowych klapkach i starych czerwonych spodenkach plażowych poczułem się jak żebrak z Europy Wschodniej. Wszyscy ludzie w okolicy wyglądali jak zdjęci z pokazu mody i pachnieli na kilometr świeżymi perfumkami i żelem pod prysznic. My wyglądaliśmy jak nowocześni asceci i pachnieliśmy dumnie pachą po 6 kilometrowym spacerku w 35 stopniach hrhr.
- Sculpture Walk - czyli spacerek po burżujskiej okolicy.
- Merlion - ikona Singapuru, statuetka stojąca dumnie na końcu (lub początku) Marina Bay. Dookoła nietrudno kupić piwo za 50 zł czy zjeść obiad za nasz dwudniowy budżet dla dwóch osób :)
- Esplanade - teatry w zatoce - czyli nowoczesne jeżopodobne teatry stworzone na podobieństwo kolczatego owoca durian.
- City Hall - jak to City Hall - ładne i eleganckie. A będzie jeszcze ładniejsze, gdyż podczas naszej wizyty było w remoncie.
- St Andrews Cathedral - bardzo ładna katedra Świętego Andrzejka. Schnąc na pobliskiej ławce doszliśmy ponownie do wniosku, że białe kościoły są fajniejsze niż ceglane.
- Parliament House - poważny klimat i ładne czarne limuzyny.
- Victoria Theatre & Concert Hall - kolejny przykład kolonialnej zajawki. Także w remoncie.
- Promenady - wraz z kolorową królową promenad - Clarke Quay. Dosłownie 5 minut przed dotarciem do Clarke zaczęło sążnie padać. Możemy przypuszczać, że ta promenadka i kawałek za nią to miejsce imprez i rzek lejącego się trunku. Okolica napakowana dość drogimi barami, pubami i restauracjami. Wszystko otwarte od 17 lub później.
- Fort Canning Reservoir - za czasów sułtana Iskandra Shah (nie było jakiegoś Shaha w Indiach w Hawa Mahal?) znany jako Forbidden Hill. Dzisiaj jest odskocznią od smrodu spalin w okolicy.
- Orchard Road - zakupowo - sklepowa dzielnica. Polataliśmy tu chwilę, ale po ponad 15 kilometrach biegania w słońcu nie byliśmy już w stanie przejść więcej niż kilkaset metrów. Dobre miejsce na droższe zakupy i chapnięcie fast - fooda. W pobliżu jest sporo przystanków autobusowych i stacji metra.
Dzień trzeci:
- Bukit Timah Nature Reserve - jedyny pozostały po karczowaniu i kolonizacji wyspy las. Z prawie 100% jungli w Singapurze zostało jej tylko 3%. Lasek jest piękny. Można tu cały dzień chodzić, jeździć na rowerze, a nawet się powspinać. Ciekawy jest fakt, że na 164 hektarach jest więcej gatunków roślin niż w całej Ameryce Południowej hehe. Dodając do tego 160 gatunków zwierząt, mamy ciekawe naturalne kombo w środku jednego z najbardziej rozwiniętych miast na świecie. Na szlaku spotkaliśmy małego węża, duże jaszczurki, mrówki giganty i małpy. Szukaliśmy latających lemurów - spadochroniarzy, ale niestety skurczybyki się skamuflowały i nie mogliśmy ich znaleźć ;) Las jest bombowy, junglowy i polecamy go mimo z pozoru trudnego transportu z centrum. Tutaj tylko jeden tip: pamiętać trzeba, że kolejka nadziemna LRT i podziemna (metro) MRT należy do tej samej firmy i oba środki transportu można dowolnie łączyć na jednym bilecie. Metrem nie można dojechać bliżej niż 4 km od wejścia, LRT za to da się podjechać pod północną bramę wejściową (max 1.5 km od bramy). Wejście do lasu jest darmowe. Odradzamy spacery po zmroku. Pamiętajmy, że mimo iż w mieście, jest to dzika dżungla.
Przyznać musimy, że 3 dni w Singapurze dały nam fest po dupie :) Ale warto było się spiąć, bo jest tu co oglądać.
Następnego dnia rano pojechaliśmy na nasze ulubione lotnisko - Changi Airport. Specjalnie wstaliśmy wcześniej, żeby mieć czas na niewielkie poszwędanie po nim ;) Polatałem swoim helikopterem na samym środku terminala i pieprznęliśmy sobie darmowy masaż stóp w lotniskowej maszynie masującej hrhr.
Lecimy do Indonezji. Lądujemy w stolicy - Jakarcie. I tutaj mamy dylemat. Zostać na noc czy nie? Niby jest sporo rzeczy do zwiedzenia. Podobno lepiej też jechać rannym pociągiem do naszego następnego przystanku - Yogyakarty; widoki mają urwać zad. Z drugiej strony Jakarta śmierdzi i jest brudna, zapylona, ochydna i cała w smogu. W głębi duszy wolimy tam przylecieć (jakoś przed 15stą), polatać chwilę po okolicy i pojechać dalej do Yogyakarty (w skrócie Jogja). Bylibyśmy tam rano, mielibyśmy dzień ekstra i oszczędzilibyśmy sobie prawie doby w kurewskim smrodzie. Wstrzymujemy się z decyzją, zobaczymy jak przylecimy jakie wrażenie zrobi na nas indonezyjska stolica ;)
Musimy jesio wspomnieć cosik o liniach Singapore Airlines. Są niesamowici. Samolot (777) jak to samolot, ale serwis wymiata. Lot trwał dosłownie 1h20min. Przez ten czas dostaliśmy ciepłe wilgotne ręczniczki do odświeżenia rąk i ryjka, picie (do wyboru cokolwiek, włączając w to piwo czy wino), obiadek (do wyboru rybka z ryżem w indonezyjskim stylu lub mała niewinna owieczka (me-e-e-e) z ziemniakami pure), woda i deser (pycha ciasto). Szacun.
POGODA:
Jeszcze niedawno myślałem, że w Polsce jest gorąco w lecie. Otóż nie jest. W Singapurze jest taka chłosta, że myślałem że umrę ;) Na Marina Bay mieliśmy przystanek na kilka zdjęć. Zrobiło się milion stopni, zniknęły chmury, w promieniu 500 metrów nie było centymetra cienia. Ciągle przynajmniej 30 stopni. Nie lubię :)
PODLICZENIE KOSZTÓW (dla dwóch osób):
- Hostel Rucksack Inn @ Lavender (dorm, 3 noce): SGD150
- Suszarka turystyczna Philips 1100W: SGD17
- Metro (ceny od SGD1 do 2.5 za kurs, zależy od dystansu, średnio SGD1.5 na osobę), 4 kursy: SGD13
- Autobusy lokalne (skorzystaliśmy, jak jeszcze nie wiedzieliśmy że można łączyć LRT z MRT), 1 kurs: SGD3
- Zakupki (2x bułka z serem SGD2.5, 3x duża woda SGD4.5, bułki na lotnisku SGD2.5, pierdoły SGD7.5): SGD17
- Obiad (2. Dzień), Burger King (był jedyny w okolicy w przystępnej cenie, 2x zestaw regular z rybką i kurczakiem): SGD11
- Obiad (3. Dzień), Indysjka knajpa na ulicy w Little India (2x curry + 2x plain naan + 1x ryż + 1x Cola): SGD7 (miało wyjść 11, ale takiego żarcia nawet psu bym nie dał, więc się nie kłóciłem)
- Deser (3. Dzień), McDonald's (apple pie + lody): SGD2 (za zaoszczędzone na obiedzie pieniądze hrhr)
Łącznie: SGD220