2011-12-20 do 22
Tajlandia, Bangkok
Z niewielkimi przygodami dotarliśmy wreszcie do Bangkoku ;) Mieliśmy spotkać się z naszą tajską hostką, jednak podała nam swój adres dopiero jak byliśmy już w drodze do stolicy Tajlandii. Bus zatrzymywał się w kilku miejscach jadąc do dworca autobusowego. Niestety nie wiedzieliśmy gdzie wysiąść, żeby dystans do domku naszej CSowej koleżanki był rozsądny.
W autobusie poznaliśmy przednią backpackerską ekipkę: Gavina z Irlandii, Novę z Holandii i Boba z Malezji. Wysiedliśmy z busa tam gdzie oni. W razie jak byśmy nie mogli dotrzeć do hostki lub transport do niej byłby za drogi, mamy browarowo - spotkaniową alternatywę. A co ;)
Zaczynamy od polowania na Internet. Nowi znajomi nie mają żadnej rezerwacji, my nie mamy adresu naszej koleżanki :) TripAdvisor + LP + GPS mode on i lecimy z koksem. Mamy najpopularniejszą backpackerską opcję. Jest full. Mamy adres naszej hostki. Jest daleko jak diabli i na zadupiu. Mając na uwadze fakt, że piękniste świątynie i atrakcje są kilometr od nas oraz że nasz autobus do Chumphon (skąd płyniemy odpocząć na wysepkę Koh Phangan) odjeżdża 800 metrów dalej, postanawiamy tutaj zostać. Dodatkowo decyzja ta była uprawomocniona faktem pojutrzejszej autobusowej zbiórki o 5:30 rano. Zostając w tej okolicy mamy do autobusu 5 minut spacerkiem. Jadąc do hostki mamy przynajmniej 15 kilometrów kombinowania. Na 100% nie wejdziemy do taxi ;) Zostajemy.
Jesteśmy przy ulicy Soi Ram Buttri. Jest tu przynajmniej 50 niedrogich hosteli, zatem śmiało można jechać w ciemno. Udało nam się znaleźć spanko kilka dni przed świętami. W innym, mniej tłocznym okresie pewnie jest jeszcze luźniej.
Skontaktowaliśmy się z naszą hostką. Wypada wyjaśnić sytuację ;) Była bardzo w porządku, szkoda nam było trochę, że mieszkała na drugim końcu wielkiego miasta.
Szukaliśmy hotelu w 5 osób i chcieliśmy albo pięcioosobowy dorm, albo dwa pokoje dla dwóch i trzech osób. Nie było takiej opcji, musieliśmy się zatem rozdzielić. Podczas poszukiwań nietrudno było zauważyć, że tajska obsługa klienta ekstremalnie kuleje. Pokusimy się wręcz o stwierdzenie, że jest grubiańska. W sklepie 7 eleven naciągają na starcie. Chcieliśmy kupić kartę SIM z dostępem do sieci. Najpierw zaproponowali nam cenę 99 bahtów za kartę z 15 bahtami na koncie. Wał. W innych dwóch sklepach 7 eleven w okolicy za taką samą kartę chcieli 199 bahtów. Wróciliśmy do pierwszego sklepu. Teraz już wołali 150 bahtów. Ostry wał. W hotelach jest to samo. Pyskata obsługa burczy do klientów i nawet nie chce im się pokazać wolnych pokoi. Ewentualnie dadzą klucz i szukaj sobie sam ;)
Restauracje także podzielają pyskatą strategię kolegów. Na zakupionej karcie SIM było tylko 15 bahtów. Wystarczyło to na odpalenie maila i couchsurfing.org lol. Musieliśmy szybko ogarnąć kilka spraw - skontaktować się z hostką i napisać do Gavina. Poprosiliśmy kelnerkę w restauracji O'hungry o hasło do WiFi. Oburzona wydarła się, że nie ma zamówienia to nie ma hasła. Grubo. Pierwszy raz w życiu w ciągu jednej godziny krzyczeli na nas w sklepie, hotelu i restauracji mwehehe.
Naszej backpackerskiej ekipy niestety nie znaleźliśmy w tym tłoku. Teraz jak my mieliśmy net, oni nie mieli do niego dostępu. Nasze pierwsze odczucie jest takie, że Tajlandia (lub przynajmniej nasza dzielnica w Bangkoku), mimo iż bardziej rozwinięta, w kwestii dostępu do Internetu oraz obsługi klienta jest lata świetlne za Wietnamem i Kambodżą. Pijemy dwa czy tam trzy piwka i idziemy spać. Jutro mamy cały dzień na zwiedzańsko ;)
Rano stajemy przed bardzo ważnym dylematem. Gdzie zjemy śniadanko? :) Tutaj warto wspomnieć o cenach jedzenia w knajpach. Jest 2x drożej niż w Kambodży i mniej więcej tak jak w Polsce, czyli drogo. Piwo w restauracji kosztuje od 6 do 12 złotych. Śniadanie z kawą (najprostsze - dwa tosty z dżemem) to wydatek rzędu 12 złotych (120 bahtów) lub więcej. Zjedliśmy śniadaniowy zestaw w Subway'u hrhr. Pyszna kanapka + kawusia kosztuje 69 bahtów. Jami.
Idziemy polować na ładne miejsca i zdjęcia. Zaczynamy od Wat Mahathat, będącego jednocześnie jednym z dwóch uniwersytetów Buddyjskich w Bangkoku. Trzy razy dziennie studenci tu sobie medytują. Mieliśmy chętkę ich podglądnąć, jednak obiekt był zamknięty dla białasków ;)
Tutejszym studentom to dobrze. Kiedy my zakuwamy analizę matematyczną, matematykę dyskretną, różniczki, metody analizy danych niepewnych czy teorię obwodów, oni sobie siedzą pół dnia w dniu na trawce przed świątynią. Jeszcze tylko zimny browar w łapę i sam mogę studiować Buddyzm na Bangkockim Uniwersytecie Teologicznym Wat Mahathat lol :)
Następnie ostrzymy pazurki na Wat Phra Kaew i Grand Palace - ponad 200 - letni dom Emeraldowego Buddy. Miejsce to kryje w sobie szlacheckie wspomnienia od samego początku istnienia Bangkoku, czyli od roku 1782. Bilet wstępu do Wat Phra Kaew kosztuje sporo, bo aż 400 bahtów. Dla przykładu, to równo dwukrotnie więcej niż wejście na Wielki Mur Chiński. Nic to jednak, jesteśmy pod wejściem to przecież chętnie wejdziemy. Najwyżej przytniemy potem na żarciu hrhr.
Mieliśmy krótkie galotki, w związku z czym nie mogliśmy wejść. Moje spodenki nad kolana były spoko, ale Magdy identyczne już nie :) Musieliśmy pożyczyć ubranie dla Madziarki. Wypożyczenie ciuchów nic nie kosztuje - trzeba tylko zostawić depozyt w wysokości 200 bahtów od ciucha.
Stojąc w kolejce do ciuchowej wypożyczalni drący się jak zarzynany bażant szatniowy wieśniak obwieścił wszem i wobec, że skończyły się sukienki dla kobiet. Podchodzimy z Magdą do miłej pani z obsługi i prosimy o spodnie, skoro nie ma już sukienek. Pani wydarła się na nas jak goryl w godowym okrzyku, że dla kobiet są tylko sukienki i że w spodniach nie wejdą. Łaaaał, cute. Mówimy lady gorylicy, że chcemy zapłacić 800 bahtów + depozyt, pożyczyć spodenki dla Magdy i tylko przelecieć się godzinkę po obiekcie. Zebraliśmy kolejną falę jej buntowniczego gniewu. "Co mamy zatem zrobić, jeśli chcemy wejść, a zostały tylko spodnie?", pytamy gorylicy. "Wracajcie do swojego kraju", odpowiedziała pani z pałacowej obsługi klienta. Mweheheh. A pies trącał ją i cały Wat Pha Kaew ;) Pełni optymizmu i zauroczeni grzecznością i podejściem Bangkokczyków idziemy sobie do Wat Arun.
Docieramy na miejsce i słyszymy: "welcome, sir!". Nooooo, nareszcie. Pytamy o cenę biletu. 25 bahtów. Waaaaa, dobre. Wchodzimy w krótkich spodniach i nikt nie robi z tego problemu :)
Teraz tutaj jest Emeraldowy Budda ;) Po upadku Authajskiego króla Taksina posąg przeniesiono właśnie do Wat Arun. Gigantyczny leżący Budda też jest niczego sobie hehe.Po wejściu trzeba uważać. Szczególnie w słoneczny dzień. Prawie wszystkie budynki są po remoncie. Odbite od nowego złotego poszycia dachów słońce rześko wali po gałach ;] Jest pięknie. Wręcz pedantyczna dbałość o szczegóły podczas renowacji robi wrażenie. Spędziliśmy tu przynajmniej 2 godziny i dalej nie mieliśmy dosyć. Wygonił nas tylko zmrok i głód :)
Postanowiliśmy przejść się do kina "China Town". Po drodze wcięliśmy kubełek z KFC (ta, wiem - tuczące i be). Kino było z 5 kilometrów drogi od Wat Arun. Przeszliśmy sobie przez małe, wąskie i poukrywane uliczki. Oj tutaj było widać mniej turystyczny Bangkok ;)
Kina niestety już nie było (zabite dechami), ale za to dowiedzieliśmy skąd jego nazwa. Trafiliśmy do chińskiej dzielnicy China Town hrhr. Świński tłuszczyk lał się litrami na ulicznym syfie z grilla. Mamy deja vu lolz. I cieszymy się, że ten etap kulinarny mamy już za sobą hehe.
Czas wracać do naszego mega hotelu bez pościeli, kibla w pokoju i papieru toaletowego (Kambodża przyzwyczaiła nas do innych standardów hehe). Pobudka o 4:45. Jesteśmy ładnie spakowani, tylko wstajemy, siku, ząbki, pyszczek i lecimy pod biuro firmy Lomprayah. Jedziemy najpierw autobusem do Chumphon. Stamtąd płyniemy szybkim katamaranem do portu na wyspie Koh Phangan. Nie możemy się doczekać!
Autobus prezentował się okazale i tak samo dobrze się nim jechało. Katamaran był nowy, śliczny i całkiem szybki (50 km/h). Radzimy siadać na górnym pokładzie, szczególnie gdy są ogromne fale i wieje. Czasem fala chluśnie w łeb, ale lepsze to niż kilkadziesiąt osób "czujących się serio źle" na dolnym, suchym i klimatyzowanym pokładzie hrhr.
Na koniec chcielibyśmy tylko polecić usługi firmy Lomprayah. Przypuszczamy, że jest to najszybszy i najprostszy transport z Bangkoku na wyspy przy Gulf of Thailand (Koh Tao, Koh Phangan lub Koh Samui). Dodatkowo organizacja jest (przynajmniej w naszym odczuciu) bardzo dobra.
POGODA:
Bardzo ładna. 30 stopni w dzień (w słońcu można ocipieć) i z 27 w nocy. Krótkie galotki i sandałki to mus :)
PODLICZENIE KOSZTÓW (dla dwóch osób):
- Autobus + katamaran Bangkok - Koh Phangan: THB2600
- Hotel (2 noce): THB700
- Karta SIM + doładowanie: THB450
- Wejście do Wat Arun: THB50
- Zakupki (2x ananas na ulicy THB40, bułki na podróż THB40, 4x duża woda THB60, batoniki THB20, szampon Pantene THB120, balsam do ciała Garnier THB120, żel pod prysznic Cussions THB50, pasta Colgate THB80, pierdoły THB120): THB650
- Kolacja (1. Dzień), O'hungry (frytki THB80, 3x piwko Chang THB300): THB380
- Śniadanie (2. Dzień), Subway (2x zestaw śniadaniowy - świeża kanapka + kawusia): THB140
- Obiadokolacja (2. Dzień), KFC (kubełek): THB310
Łącznie: THB5280