2011-11-03 do 07
Indie, Kerala, Ernaculam District, Thattekadu
Jakiś czas temu wysyłając CS requesty do Kochi, odezwał się do nas niejaki Pan Motty. Zgodził się nas przyjąć, mimo swojej nieobecności. W czwartkowy wieczór z lotniska miał nas odebrać mr Willson i zawieźć do bungalowa Pana Mottiego. Miał też pokazać nam gdzie będziemy spać i dać kilka organizacyjnych rad.
Nie do końca wiemy, kim tak na prawdę jest Motty - miał rekomendacje nie tylko podróżników, ale nawet amerykańskiej pisarki ;) Po głosie brzmiał na 40-50 lat. Mieliśmy jechać na jakąś plantację, z 2h od morza, w zieloną okolicę Backwaters słynącą z rozlewisk i różnych ciekawych gatunków roślin i zwierząt, szczególnie ptaków.
Po wyjściu z lotniska, taksówka z taksówkarzem (pachnący grubasek) i z Panem Willsonem (53 lata, wygląda na 40) czekała już na nas. Tutaj miłe zaskoczenie. Pan Willson nieźle gada po angielsku, a taksi to co prawda najtańsze sprzedawane w europie auto - Tata Indica, ale nowe i błyszczące. Na liczniku 8 tysięcy kilometrów, klima, zapach nowości zamiast włochatej pachy i folia na tapicerce mweheh. Aż żal nam było wpieprzać się do środka w naszych zabłoconych sandałach ;)
Minęliśmy kilka miast, po czym wjechaliśmy w las. Chociaż okolicę możnaby nazwać także puszczą - dookoła gęste drzewa, palmy i setki różnych gatunków dziwnych roślin. Ciemno jak wiadomo gdzie :)
Dojechaliśmy na miejsce - schludna i zadbana klimatyczna chatka w środku puszczy. Mamy swój pokój z klimatyzacją, wiatrakiem, stolikiem, wieszakami i czystą łazienką. Niestety wali tu tak jak wszędzie - naftaliną. Uczucie podobne jak po środku kościelnej ławki obsadzonej moherami. Widocznie tak musi być, trzeba to olać.
EDIT: Po kilku dniach spędzonych w tej chatce przyznać musimy, że naftalinowy efekt ustąpił po jakimś czasie i wynikał z faktu, że pokój gościnny stał zamknięty przez pół roku.
Zasiadamy przy stole i kolejny szok. Wita nas pan, który okazał się później superviserem lokalnej ekipy gotująco-utrzymującej porządek w domu i okolicy. Proponuje nam zimne piwko, wodę, kawę, herbatę i soczek. Looool - zszokowani idziemy spać, wysyłając uprzednio smska z wyrazami wdzięczności do Pana Mottiego. Jesteśmy ciekawi, co przyniesie następny dzień oraz jak okolica będzie wyglądać podczas dnia.
Mimo protestów Magdy otworzyłem na noc okno. Bała się węży, jaszczurek, pająków i skorpionów hrhr. Noc przeżyliśmy, nic nas nie zjadło :] Obudził nas śpiew ptaków i zapach świeżo parzonej kawy. Też byśmy się napili ;p
Wychodzimy z pokoju i widzimy trzy miłe panie krzątające się po kuchni i salonie. Kłaniają się do samej ziemi i każą nam zająć miejsca przy stole. Przyniosły kawusię (do wyboru czarna lub biała), grzanki, masełko, miód, dwa wiejskie jajka sadzone smażone z jednej strony na półtwardo i świeże obrane i pokrojone owoce: arbuza, jabłko oraz papaję. Na koniec dotarł dzbanek świeżego soku wyciśniętego minutę temu z ananasa. Szok! Jesteśmy też zmieszani, niczym sobie nie zasłużyliśmy, żeby miłe panie biegały dookoła nas truchtem. Zapraszamy je do stołu, to zawstydzone uciekają, chwalimy jedzonko to się cieszą. Dziwne to wszystko, ale podoba nam się ;) Po królewskim śniadaniu chcemy zanieść do kuchni naczynia i grzecznie je umyć. Nie ma mowy - Panie w biegu zabierają wszystko i nie chcą pomocy. Powoli zaczynamy łapać, co mają na myśli nasi hinduscy koledzy z europy, mówiąc że lepiej ustawieni ludzie mają kucharki, praczki, prasowaczki i sprzątaczki :)
Idziemy się przejść po okolicy. Żadnych śmieci, ludzi praktycznie brak, a jak już są to szczęśliwi, uśmiechnięci i kłaniający się tubylcy. Nikt, ale to dosłownie nikt nie chce nam nic sprzedać, masować dłoni, ani udawać przewodnika. Dziwne uczucie. Docieramy do łąki, pięknej krowy, kilku wiejskich (czystych!) chatek i ekipy tutejszych ludzi, budujących drogę z czerwonego piasku. Mega przedni widok, panie biegają z miskami pełnymi piasku na głowie, panowie kopią piasek i wrzucają go misek.
Dzwoni telefon. Motty.
- Kochani, poszliście w złą stronę - mówi. Musicie zawrócić, aby dotrzeć do mojej plantacji.Jasnowidz. Pieprznęliśmy kilka fotek i nie zastanawiając się wiele zrobiliśmy w tył zwrot i bzium przed siebie :) Na końcu drogi czekała jedna z pań domu (kucharka - pewnie ona sprzedała nas Mottiemu, że źle poszliśmy hrhr). Idziemy za nią. Kilometr dalej czeka dziadek (75 lat, wygląda na 60) - supervisor. Idziemy za nim ;) Kilkaset metrów dalej docieramy do plantacji.
Ubzduraliśmy sobie, że miała to być plantacja herbaty. Nic z tych rzeczy ;) Miejsce, do którego trafiliśmy to organiczna plantacja ekologiczna, gdzie rzucenie śmiecia jest grzechem, wszystkie warzywa, owoce i przyprawy uprawiane są wyłącznie naturalny sposób oraz są domko - namioty, których ceny wynajmu wolelibyśmy nie znać.
EDIT: Już znamy cenę domko - namiotu. W tym sezonie jest to 5000 rupii za noc, w przyszłym będzie przypuszczalnie 7500. Ale i tak warto.
Tutaj, jakże by inaczej, jesteśmy serdecznie powitani. Zaprowadzono nas do głównej dużej chatki - widoko - wpieprzatki z widokiem na piękną rzekę i puszczę po jej drugiej stronie. Do stolika przyszedł miły pan. Przyniósł świeży sok z cytryn. Zajebisty. Zaprosił nas też do zwiedzania plantacji. Przystaliśmy na propozycję z dziką rozkoszą.
Plantacja jest w pytę. Mieliśmy okazję zobaczyć jak rosną ananasy, pieprz, zielone chili, kakao, kawa, kokosy, banany i od groma innych lebiod. Najlepsza była roślina touch-me-not, która się chowała po dotknięciu hrhrh.
Zobaczyliśmy także jak wygląda proces wytwarzania gumy, począwszy od przygotowywania drzew kauczukowych, idąc przez zlewanie lateksu dwa razy dziennie do foremek i wyciskaniu białego gumacza przez maszynę, a kończąc na paleniu gumy w piecu. W Kerali roi się od plantacji kauczukowych. Trend ten został przejęty z Brazylii. Dodatkowym motywatorem dla plantatorów jest fakt, że cena za kilogram latexu podskoczyła w ostatnich sezonach dziesięciokrotnie i wynosi aktualnie 250 rupii za kilogram.
Mieliśmy chytry plan, żeby jutro pojechać do Munnaru - pięknie położonej górskiej miejscowości z zapierającymi dech w pudle widokami. Musimy pojechać tam dwoma lokalnymi autobusami za 270 rupii w obie strony. Możemy też wziąc taxi, ale cena za taką przyjemność to przynajmniej 1500 rupii. Wolimy autobusy ;) Chociaż nasze plany i preferencje o kant dupy rozbić, bo nie mamy gotówki hehe.
Na plantacji mają rowery do wynajęcia. My mamy GPSa. Wiemy w którą stronę do bankomatu ;) Pytamy pracowników plantacji o cenę rowerków. Free of charge lol. Motti przegina :) Jedziemy do Kuttamungalam. Dojechaliśmy całkiem sprawnie, jak na wielkość naszych dup. W ramach diety sfundowaliśmy sobie lody. Wracamy. Może w połowie drogi patrzymy w las, a tam słoń wpieprza palmę :] Wrzucamy fotkę. Zrobiliśmy łącznie z 25 km, starczy misji na dziś.
Nastawiliśmy budzik na 7 rano, o 7:30 ma być śniadanko, o 7:50 mamy wyjść. Przychodzi dziadzio Elias z kawką i coś mówi ciekawego wymachując rękami. Domyślamy się, że chodzi o jakiś strajk. Tubylcy się buntują ze względu na rosnące ceny paliw. W sumie mają na co być źli, gdyż litr kosztuje 71 rupii, a to prawie tyle samo co w Europie. Munnar musi poczekać do jutra.
Biorąc wczoraj rowery, widzieliśmy kajaki. Fajnie by było popływać sobie po rzece, co? Znowu poszliśmy więc na plantację i pytamy o cennik kajaków. Free of charge lol. Motti przegina ;) Dostaliśmy dwuosobowy, śliczny i nowy kajaczek. Jakby tego było mało, popłynął z nami także przewodnik hrhr. Pokazał nam magiczne boczne kanały, gdzie latały kingfishery, ruszały się dzikie zwierzaki i inne robaki. Widoki na spływie były niesamowite! Tego nie da się opisać, to trzeba zobaczyć :)
Po powrocie na plantację, dla odmiany czekał na nas obiadek w głównej plantacjo - chatce. Indyjska kuchnia organiczna. Może być coś lepszego dla podniebienia i zdrowia? Każda z potraw przyrządzona z niebywałą starannością i wspaniale doprawiona. Palce lizać.
Nadszedł czas na Munnar :) Zajarani widokami z wikipedii powtarzamy poranny scenariusz z poprzedniego dnia. Dzisiaj nie ma strajku ;) Dwugodzinna podróż zajęła trzy godziny. A wydawałoby się że szybko jedziemy. Kierowca to pojeb. Zamiast jechać jak człowiek, wyprzedza na trzeciego kilkukrotnie wymuszając pierwszeństwo pod groźbą czołówki hehe. Przydałby mu się także tempomat (i prawo jazdy). Więcej było nagłego hamowania i szybkiego przyspieszania, aniżeli normalnej jazdy. Styl prowadzenia autobusu w połączeniu z górską krętą drogą = nawet największy europejski twardziel ma ochotę się zrzygać.
Wjeżdżamy do Munnaru. A tu zaskoczenie. Kerala srelala, whatever - syf jak wszędzie. Może trochę mniejszy smród, ale to pewnie zasługa górskiego chłodniejszego powietrza. Śmieci na ulicy tak szybko się nie psuły i tyle.
Jest tutaj od groma rzeczy do zobaczenia i na zwiedzenie wszystkiego należy zarezerwować przynajmniej 3 dni. Sugerując się obrazkami z Wikipedii wybieramy trasę w kierunku Top Station - 32 km od miasta w wyższą partię gór. Na końcu trasy jest 2000 mnpm. Po drodze są niesamowite widoki: kilka jezior, piękne góry przysłonięte chmurami, plantacje herbaty, a nawet szansa na zobaczenie dzikich słoni :)
Jak mówimy o słoniach, to mam tutaj dobre i złe wieści dotyczące lokalnego słonia. Wjazd do Mattupetty jest często zakorkowany. Przy korku aut na wzgórzu często przebywają słoniki. Niedawno grupa jebniętych tubylców bez mózgów rozwścieczyła jednego z nich, rzucając w niego po pijaku butelkami i kamieniami, raniąc go poważnie. Dobre wieści są takie, że słonik w odwecie sprezentował im szarżę na stojące w korku samochody, wywalając je jednocześnie na dach lub wrzucając do rowu :) Złe wieści są niestety serio złe - słoń zdechł kilka kilometrów dalej kilka dni później wskutek odniesionych ran głowy :((((( Za takie coś powinno się iść do więzienia.
Po przykrej historii przedstawionej nam przez naszego kierowcę - przewodnika (500 rupii za 6 godzin), pojechaliśmy w stronę plantacji herbaty firmy Tata (firma ta produkuje pojazdy, herbatę, wyroby stalowe i ma własną sieć komórkową i kij ich tam wie co jeszcze). Pogoda wariowała, słońce i deszcz w kratkę. Dzięki temu jednak są ciekawsze zdjęcia. Po deszczu na plantacji wychodzą także krwiożercze pijawki hehe. Magda była w sandałach (ja w butach) i po półgodzinnym spacerku kierowca rikszy wyjął jej z 10 pijawek ze stóp hehrhhr. Ta to dopiero krzyczała :]
W drodze powrotnej widzieliśmy dzikie słonie. Niestety szybko uciekły do lasu przegonione przez jełopowatych tubylców, podchodzących do nich na odległość 10 metrów. Grunt to uczyć się na błędach ;) Muszę tutaj wspomnieć, że grzeczne słoniki są w rzeczywistości bardzo niebezpieczne i nieprzewidywalne.
W okolicy naszej plantacji kierowca autobusu wywalił nas na jakimś zadupiastym moście twierdząc, że to nasz przystanek. Było już ciemno, do domu dość daleko, czekał nas potencjalny nocny spacerek po puszczy i telefon miał 1% baterii. Zdecydowaliśmy się zadzwonić po pana Willsona. Potwierdził, że przechadzki o tej porze po puszczy są wielce nierozsądne. Węże i inne słonie czyhają. Pamiętajcie ;)
Rano przyjechał Motty i obudził Magdę, żeby się przywitać. Była piąta "w nocy". Dobrze, że nie musiałem wstawać hrhrh. Spotkaliśmy się razem przed śniadaniem na porannej kawusi. Nasz host okazał się ekstremalnie sympatycznym i skromnym człowiekiem. To także pierwszy Hindus prawie w całości siwy. Jak George Clooney :) Dodatkowo jego poglądy polityczne, religijne i życiowa filozofia są luźne i podobne do naszych. W Indiach to rarytasik.
Śniadanie było wystawne. Służba stawała na głowie i efekt był niesamowity. A po powrocie z naszego kilkugodzinnego spacerku po plantacji to już totalnie przegięli. Burżujski obiad podany na liściu banana i składający się z przynajmniej 3 mainów + kilku side'ów. Kurczaczek smażony w kawałkach, curry z cieciorki, wołowina duszona, tutejsze warzywa o dziwnych nazwach w formie sałatki, suróweczka z pomidora, czerwonej cebuli i zielonego chili, chrupiąca paratha i fajny kompaktowy naan bread. Do tego wszystkiego cały barek do wyboru, a na koniec deser mleczny z kluchami i fajnymi keralskimi owocami z plantacji. Prawie zapomniałem także o świeżych obranych owocach, świeżym soku z ananasa oraz z kokosa. Aż sam się ślinię wspominając tę wyżerkę podczas pisania niniejszej relacji lol.
Najpierw wszyscy chlali browar. Było z 6 lub 7 duńskich piw 0,65l. Było słoneczko i ciepło, toteż uchlaliśmy się i udaliśmy na popołudniową drzemkę hehe. Pospaliśmy godzinkę i wstaliśmy z lekkim kacem. Mamy dzisiaj wieczorem lecieć do Chin, więc kacory są niewskazane ;) Na stole stała wódeczka, soki, curacao blue i wińsko. Jak to powiadają filozofowie, czym się trułeś tym się lecz, toteż grzecznie wyczyściliśmy barek do cna ^^ O 20:30 przyjechała nasza taxi na lotnisko. Kurewsko szkoda nam było opuszczać to miejsce. Smutni że wyjeżdżamy, weseli że nachlani i żądni nowych przygód pojechaliśmy na lotnisko do Kochi, skąd z międzylądowaniem w Singapurze polecieliśmy do Chin. Pierwszy przystanek: Shanghai.
Będąc przy lotnisku w Singapurze musimy wspomnieć, że jest to najbardziej nowoczesne miejsce w jakim w życiu byliśmy. Ogromne, czyste i rodem z filmów SF. Zajebistości lotniska przygrywa muzyka klasyczna, a wyczilautowani ludzie płyną przez ten klimat w rytm Czajkowskiego. Nie do opisania. Wipeoutowy feeling, tylko nuta nieco inna ;)
Oba loty (Kochi - Singapore i Singapore - Shanghai) były idealne. Jeden Airbus 321 od Silk Air, drugi wielki Boeing od Singapore Airlines. W obu liniach skośnookie stewardessy odziane są w śliczne kolorowe stroje, jedzonka jest dużo i dobre (szczególnie w SA). Docieramy do Chin w jednym kawałku, ale powiemy Wam czy jest tu fajnie dopiero w następnym szanghajowym wpisie. Stay tuned folks!
O wpierniczanku nie będziemy się tutaj za bardzo rozpisywać, ponieważ poza paroma snackami na ulicach Munnaru i w drodze z Kochi na plantację jedliśmy tylko w domku Mottiego ;)
PODLICZENIE KOSZTÓW I JEDZONKO:
- Taxi Kochi Apt - Plantacja - Kochi Apt: INR1900
- Snacki + pićko w drodze na plantację: INR100
- Autobus Thattekadu - Kuttamangalam - Munnar - Kuttamangalam - Thattekadu: INR270
- Riksza + kierowca w charakterze przewodnika w Munnarze: INR500
- Snacki i picie w Munnarze (2x tree tomato INR10, 2x passion fruit INR10, gotowana kukurydza INR10, pieczona kukurydza INR10, pęczek świeżej marchewki INR10, 2x smażone zielone chili w panierce INR20, omlet chlebowy INR20, 3x woda INR45, babeczki waniliowe INR20, 2x baton INR30, 4x pyszna kawusia INR40): INR215
- Wejście na niewielką kwiatową plantację w Munnarze wraz z aparatem foto: INR50
- Pierdoły: INR250
Łącznie: INR3285
Krótkie indyjskie przemyślenia:
Cieszymy się, że tu przyjechaliśmy i mieliśmy możliwość zobaczenia prawdziwych Indii. Jakbyśmy mieli tu wrócić, to tylko do Taj Mahal i od Goa w dół lub na samą północ do Tybetu. Popularne indyjskie północne trasy są nie w naszym stylu. Ogólnie straszny syf, smród i bieda. Wielki potencjał zrujnowany przez samych hindusów.
Ludzie są ekstremalnie przyjaźni i jest tu raczej bezpiecznie. Mentalność hindusów pozostawia jednak wiele do życzenia (charczą, plują, bekają, śmierdzą, brudzą i jedzą jak świnie). Oczywiście, jak od wszystkiego, są wyjątki.
Jedzenie w Indiach jest wyśmienite i to raczej bez wyjątku. Polecamy jeść tu dosłownie wszystko ;)
Piwo jest drogie!
Najlepszy i zarazem najtańszy środek transportu to pociąg klasy sleeper.
Żałujemy, że nie mogliśmy pojechać do Varanasi i Pushkaru (przez wizę do Chin).
W Indiach jest ogólnie raczej niedrogo.
Mimo niektórych ciężkich do zrozumienia i zaakceptowania rzeczy, definitywnie warto tu przyjechać, acz trzeba mieć czasem mocne nerwy, znieczulicę, pozytywne nastawienie i świadomość, czego się tu spodziewać.
I to by było na tyle! Dziękujemy, że przejechaliście z nami Indie od Dehli aż do Kochi i mamy nadzieję, że fotorelacja przypadła Wam do gustu ;)
PS. W trakcie pisania tegoż PS'a jesteśmy na pierwszym miejscu w rankingu popularności na Geoblogu! Looool ^^