2011-10-31 do 11-03
Indie, Goa, Chaudi/Palolem
Dojechaliśmy na lotnisko Chhatrapati Shivaji Mumbai Domestic Apt, acz nie obyło się bez niespodzianek ;) Kierowca motorikszy okazał się totalnym patafianem i zamiast 5 km przejechaliśmy z 15. Odwiedziliśmy za to drugie mumbajskie lotnisko i terminale, z których nie latają nasze linie lotnicze Kingfisher (nazwa taka jak browarka hhrrh). Licznik wskazywał 157 rupii za kurs, kurs był warty 50 rupii, wkurzona Magda chciała dać kierowcy 80 rupii, ja dałem mu 150, bo nie chciało mi się za 3 zł kłócić i denerwować. Ten jednak upomniał się o dopłatę 7 rupii, co było jego błędem - obudził w Magdzie smoka heheh. Entuzjazm do egzekwowania dopłaty przez kierowcę przygasł, gdy Magda dosadnie skomentowała jego brak kultury, ogarnięcia i profesjonalizm zawodowy. Nawet obsługa lotniska z uśmiechem obserwowała naszego riksza drivera ;)
Weseli udaliśmy się do stosownej bramki i chapając po drodze kawusię weszliśmy do samolotu. Lot trwał godzinę i ledwo po osiągnięciu wysokości przelotowej 10.000 metrów, pilot rozpoczął manewr lądowania.
Lotnisko Goa Dabolim wyglądało, jakby czas zatrzymał się 50 lat temu, a w kiblach nawet wcześniej :) Po wyjściu zaatakowali nas taksówkarze, którzy nie różnili się niczym od swoich kolegów z północy: są natarczywi, narwani i umilają podróżnym pierwsze chwile po przylocie gęstym zapachem spod pachy hehe.
Taxi do naszego miejsca docelowego - miejscowości Chaudi i plaży Palolem kosztuje minimalnie 1200 rupii. Nie damy im zarobić ;) Szukamy lokalnego autobusu. Bez trudu znajdujemy przystanek autobusowy umiejscowiony po drugiej stronie drogi naprzeciw wyjścia z lotniska. Chociaż nazwanie tego miejsca przystankiem to przesada - autobusy zatrzymują się przy niewielkim znaku. Standardowo tubylcy wskakują w biegu. Jednak kierowca pojazdu zmierzającego ku największej w okolicy miejscowości Margao widząc dwóch tłustych backpackersów był na tyle uprzejmy, że zatrzymał się prawie w miejscu i stan ten utrzymał przez lekko 10 sekund :]
Autobus był oryginalny (wrak), nie za nowy (60 lat) i nie za szybki (25km/h). Do Margao z lotniska jest około 20 kilometrów. Jechaliśmy godzinę hehe.
W Margao wysiedliśmy na dworcu autobusowym i znaleźliśmy pojazd z tabliczką "Margao - Palolem". Bingo. Wsiadamy i jest spas. Autobus jest nowszy (50 lat) i niewątpliwie szybszy (30 km/h). Przystanki robi co jakieś 500 metrów ;) Do Palolem może być z 35 kilometrów, jechaliśmy 90 minut.
Od wylądowania w Goa do dostania się do Palolem minęły 3 godzinki. Za transport zapłaciliśmy 92 rupie. Warto było.
Idąc z bagażami w dół plaży mijaliśmy dziesiątki bambusowych chatek - bangalowów i niewielkich, głównie drewnianych, tandetnych hoteli. Wypadało mieć skalę porównawczą, zaglądaliśmy więc do co ciekawszych miejsc po drodze w poszukiwaniu chatki z widokiem na morze za rozsądną kwotę. Rachityczne bangalowy z krzywą, uginającą się pod nogami podłogą budowane na cienkich beleczkach 3 metry nad ziemią, z łazienką i stosownym widokiem kosztowały od 1000 do nawet 3500 rupii za noc. To okrutnie dużo, gdyż bez względu na cenę były średnie. Za rozsądniejsze pieniążki (500 - 600 rupii) można było wynająć pokoje w obskurniejszych budyneczkach za plażowymi restauracjami. Chcieliśmy dać max 700 rupii za bezkompromisowy bangalow lub 300 - 400 rupii za rozsądną opcję z dobrym stosunkiem ceny do jakości. Niestety chatkowi właściciele nie chcieli się zgodzić na nasze warunki. Cóż, teoretycznie zaczął się sezon. Szukamy dalej. W najgorszym wypadku weźmiemy coś bez dobrego widoku ;)
Zbliżamy się do końca długiej na prawie kilometr plaży Palolem. Przed nami ostatnia restauracja i jakieś chatki na pagórku. Będąc już bliżej widzimy, że mamy za chude portfele, żeby spędzić tu trzy noce :) Najpierw wchodzimy do restauracji na skałach. Pytamy o wolne bangalowy i zostajemy odesłani na drugą stronę pagórka. Ciemno jak w dupie u murzyna (chociaż w każdej dupie jest ciemno w sumie), już dawno po zmroku, a my zapierniczamy obładowani po skalnych pagórkach i ich kamiennych połamanych schodach niemal po omacku. Bez flasha - pochodni z mojego fancy smartfoniastego byłoby ciężko. Ciekawe ilu turystów zwaliło się po ciemku z tych schodów ;) Docieramy do recepcji polowej "Bridge-N-Tunnel" i idziemy zobaczyć ostatni wolny bangalow. Klucznik otwiera drzwi, wchodziny i szok. Duży, przestrzenny, z czystym kiblem, sporym wyrem, moskitierą i balkonem z widokiem na morze dosłownie 8 metrów od wody. Szkoda, że nie stać nas na takie ekstrawagancje. Z czystej ciekawości pytamy: ile, ziom? 800 rupii - odpowiada klucznik. Ja pieprzę, toć to warte przynajmniej dwa razy więcej! Targowańsko mode on i pipa - nie chcą zejść niżej niż 750 rupii. W sumie się nie dziwię ;) Bierzemy na jedną noc, bo jutro mają się zwolnić tańsze chatki za 300 rupii, ale bez takiego tłustego widoku. Dodatkowo jutro rano chcemy też zobaczyć, co do zaoferowania mają inne ościenne plaże :) Następna misja to upolowanie kolacji. Wróciliśmy do knajpy na skale i wpierniczyliśmy max przednie curry z małymi kukurydzami, maszroomsami, pomidorami i marchewką. Rozpustę zakończyliśmy deserem - banoffie pay - i w tym miejscu prawie rozpłakałem się ze szczęścia ^^ Jedzenie było prawie takiej klasy jak w Ahmedabadzie! Najedzeni jak prosięta, niczym sumo, idziemy spać aby mięśnie mogły dalej obrastać tłuszczem ;)
Budzik nastawiliśmy na 7:30, około 8:00 wyruszyliśmy na północ w poszukiwaniu spokojniejszej i tańszej od Palolem okolicy.
Offtop: napomnieć muszę, że Palolem w sezonie jest 20x mniej zatłoczona niż przykładowo plaże w egipskiej Hurghadzie. Nie ma może takich rybek i raf, ale jest dzikszy klimat, kraby i mniej zasolona, przyjemniejsza woda. W naszym bangalowku i całym Bridge-N-Tunnel jest trochę inaczej: jeszcze bardziej dziko, cicho jak makiem zasiał i widoki są najlepsze z całego Palolem. Polecamy!
Koniec offtopa :)
Przeszliśmy przez niewielki las palmowy na wzgórzu trafiając do Colomb Bay - biednej i brudnej wioski, gdzie tubylcy wraz z krowami niszczą i zasmradzają piękną plażę. Wszystkie slumsopodobne domki mają błyszczące jak psu jaja podłogi lol. Podejrzewamy, że to wyznacznik lokalnej zajebistości.
Kilkaset metrów dalej jest plaża Patnem Beach. Można tu znaleźć bangalowy do wynajęcia, jednak ogólny nieład, lekki syf i plac budowy pod kolejne domki każą nam iść dalej ;) Szkoda, że wszystkie chaty plażowe budowane są niekonsekwentnie, krzywo i, że się tak wyrażę, w stylu "każdy chuj na swój strój".
Docieramy do końca Patnem Beach i stoimy przed piękną wysoką na kilkadziesiąt metrów kamienną przybrzeżną górą, będącą domem dla wielu (tysięcy) krabów :) To jest pewnie miejsce, które dla znacznej większości turystów jest ostatnim przystankiem. Nas jednak zżera ciekawość co znajduje się po drugiej stronie. Pogoda wymiata, fale są niewielkie, przy górze dość płytko, zakasamy nogawki i jazda przed siebie. Woda jest płytka, droga przyjemna, a widoki niesamowite. Kilka minut później oglądamy górę od drugiej strony. Strony, po której wszystko wygląda inaczej.
Na długości kilometra rozciąga się przepiękna i magiczna, dzika plaża. W tle rysuje się pięciogwiazdkowy hotel o niskiej zabudowie oraz burżujskie pole golfowe. Na końcu plaży widać piękne, wysokie palmy na stromym niedostępnym i kamienistym wybrzeżu. Idziemy wzdłuż brzegu. Nie spotkaliśmy po drodze nikogo, poza krabami (słodkie są) i śmiesznymi ptakami, których głównym zajęciem było moczenie przydługich gir w wodzie powolnie wylewającej się na brzeg. Witamy na plaży Rajbag.
Drugi raz w Indiach (pierwszy raz był oczywiście pod Taj Mahal) jesteśmy porządnie i tak pozytywnie zszokowani. Ciężko opisać te widoki słowami, dlatego zapraszamy do galerii zdjęć ;)
Jakby na Rajbag były bangalowy, nie szukalibyśmy dalej. Nie mieliśmy jednak dylematu bo bangalowów nie było hehe. Postanowiliśmy zatem zostać w naszej przekozaczonej chatce na końcu Palolem przez następne dwie noce.
Posiedzieliśmy na Rajbag z 3 godzinki. Było bosko. Jednak niestety nawet kremy SPF 50 nie uchroniły nas przed lekkim zjaraniem się na słońcu ;) Magda kozaczyła, bo cały czas latała zadowolona w samym stroju. Ja zdejmowałem moją koszulę w palmy tylko do kąpieli w morzu hrhr. Dodatkowo leżąc krzyżem na piasku zakopywałem w nim stopy, a pysk owijałem w magdową suknię. Anyway, Madziarka spaliła się jak frytka w maku, ja zaś tylko jak niedosmażony omlet bananowy :)
Następny dzień był naszym drugim i zarazem ostatnim pełnym dniem w Goa. Zjarani, nie mogliśmy pobyczyć się na plaży w pełnym słońcu. Magda ma ciemniejszą cerę i zaczyna brązowieć, ja z moją angielską karnacją jestem różowy jak prosiak. Kwiczymy, ale przecież w domu, mimo że bardzo ładny, nie będziemy cały dzień siedzieć. Zatem czapki na łeb, koszulki na klatę, krem na pysk i w drogę ;)
Plan był taki, żeby iść na drugi koniec Palolem, pod samo wejście na plażę na niewielkie zakupy. Można tu kupić wszystko, co oferują Indie w podobnych miejscach: tandetne barwiące spodenki, jednorazowe koszulki lub najwyższej jakości drogie jedwabne ciuchy z zawartością 80% elastyny :) Magda kupiła paszminę (150 rupii), aby uchronić się przed destrukcyjnym działaniem promieni słonecznych, ja natomiast dokonałem zakupu spodenek plażowych (200 rupii), aby uchronić się przed zbyt częstym praniem hehe.
Bardzo chcieliśmy popłynąć łajbą zobaczyć dwie niedalekie wysepki. Łajbowi skipperzy obiecują, że na ponad 100% zobaczymy delfiny ;) Niestety musimy sobie odpuścić taką wycieczkę, przynajmniej do zachodu słońca. Ganiając po plaży dopadali nas łajbowi naciągacze i mydlili nam oczy ofertami 1 - 1,5 godzinnej wycieczki na 10 - osobowych łodziach za 800 - 1000 rupii. Niepoważni :] Znaleźliśmy wcześniej sympatycznego i skromnego łajbo-delfino-skippera, oferującego prywatną wycieczkę (dla jednej pary) łącznie za 600 rupii lub dla dwóch par za 400 rupii od pary. Bardzo dobra oferta. Tego pana i jego łajbę można znaleźć przed balkonem naszego bangalowa. Generalnie to tylko on tam parkuje wodną brykę ;)
Opieprzaliśmy się po powrocie na mega balkonie, kiedy dopadł nas ten miły pan z dobrą ofertą i kazał skorzystać z jego propozycji. No skoro już kazał, to postanowiliśmy dać mu szansę hrhr. Słońce chyliło się ku zachodowi, zatem czas na podobną wycieczkę wydawał się bardziej niż odpowiedni. Płynęła z nami podmulona, acz sympatyczna parka z Jerozolimy. Stanęło na 400 rupiach od pary.
Po gwarancjach bezpiecznej i suchej podróży, Magda wzięła aparat z tą jej metrową 10 - kilową tubą, ja wziąłem Galaxy ;) 100 metrów od brzegu wyszło trochę inaczej niż obiecywał skipper hrhrh. Fale były wielkie jak słoń i chlapało do środka jakby wielki murzyn odlewał się na nas przez durszlak. Magda robiła co w jej mocy, aby uchronić Pentaxa przez obiciem i wodą. Tym samym obowiązki fotografa spadły na mnie i smartfona ;) Mimo, że założyłem Sammi'emu potrójną folię na ekran i żelową skarpetkę na body, to też nie mogłem przesadzać. Laski z przodu robiły co prawda za falochron, ale i tak z tyłu było mokro i niebezpiecznie dla mojego dwurdzeniowego misiaczka mwehehe. Anyway - robiliśmy co w naszej mocy, abyście też mogli zobaczyć przynajmniej część tego, co nam udało się zobaczyć. Fale były coraz większe, wiatr wzbierał na sile i dziewczyny zaczęły nam się stresować. Z morzem nie ma żartów, zdecydowaliśmy więc wszyscy, że lepiej będzie zawrócić. Szkoda! No ale lepszy rydz niż nic - foty są, płynęło się fajnie, jesteśmy happy.
Wieczorkiem poleźliśmy na ostatnią palolemską kolację urozmaiconą pysznym lokalnym piwem z Goa - King's. Zjedliśmy meksykańskie żarcie i tutaj po raz kolejny doszliśmy do wniosku, że chyba nie ma co kombinować z kuchnią inną niż indyjska. Ta, nie dość że jest pyszna, to jeszcze jest najtańsza w każdej knajpie.
O jedzonku nie będę się tutaj za bardzo rozpisywał. Generalnie jedliśmy raczej indyjskie dania, zatem nic nowego w stosunku do poprzednich miast. Poziom indyjskiego jedzenia był jak zawsze bardzo wysoki, a szczególną rekomendację ma ostatnia restauracja w północnej części plaży Palolem położona na kamiennej górce z takim drewnianio - stalowym podjazdem a'la dla rowerów. Jest tam najzimniejszy browar Kingfisher (jak wypiliśmy go raz w gorący dzień to prawie spadliśmy z foteli), przyjemna obsługa i najlepszy knajpowy widok. Ceny także są na bardzo dobrym poziomie i podajemy je w ogólnym zestawieniu.
Standardowo przed podróżą, idziemy spać trochę wcześniej. Wstajemy o 7:30, jemy gdzieś ma plaży śniadanko i jedziemy dwoma autobusami na lotnisko Dabolim, skąd mamy lot do pięknej Kereli, Kochi.
Lot był z międzylądowaniem w Bengalore. Wyszliśmy na chwilę z lotniska zobaczyć jakie tutaj klimaty panują. Lotnisko w Bengalore jest nowoczesne i sterylnie czyste, a okolica przed lotniskiem wydaje się być europejska i poukładana. Pierwszy raz widzimy tak dobrze oznakowane kluczowe punkty lotniska. Ponadto nikt nas nie zaczepia, taksówkarze mają czyste koszule i ogólnie klimat (wraz z pogodą) wydaje się przyjemniejszy. Wrzucamy tak w kit kilka fotek.
Na koniec jesio jedna ciekawostka. Lot z Bengalore do Kochi odbyliśmy w malutkim, 60 - osobowym samolocie śmigłowym. Ale ten drań mi się podoba. Czuć elegancko przeciążenia, jest znacznie zwrotniejszy i fajnie się trzęsie przy starcie :)
POGODA:
Można by rzec, że idealna. Był moment (jak szliśmy z plecakami na autobus powrotny), że było bardzo lepko i bezwietrznie, było też raz pochmurno i wietrznie (na końcu wycieczki łajbą), ale ogólnie było około 30 stopni w dzień i 24 stopnie w nocy. Nie było tak męcząco jak w Śmieciumbaju lub Śmieciahmedabadzie. Koniec października to prawie początek sezonu i okres ten uważamy za bardzo dobry na odwiedzenie Goa.
PODLICZENIE KOSZTÓW I JEDZONKO:
- Autobus Dabolim - Margao: INR32
- Autobus Margao - Palolem: INR60
- Autobus Palolem - Margao: INR60
- Autobus Margao - Dabolim: INR40 (zdziercy!)
- Bangalow Bridge-N-Tunnel (3 noce): INR2250
- Wycieczka łodzią motorową: INR300 (byłoby 400 jakbyśmy nie zawrócili)
- Magdy paszmina (ma 2 dni i się pruje mwehehe): INR150
- Moje gacie plażowe w kwiatki (jeszcze w nich nie chodziłem): INR200
- Zakupki (woda x6, świeczki, proszek do prania, mydło pod prysznic, inne pierdoły): INR450
- Prowizje za wybieranie pieniążków (2%): INR80
- Obiadokolacja (1. Dzień), restauracja na skale (Curry + 2x Naan + 3x Kingfisher INR80 + woda + 2x napoje + Banofiee Pie INR90): INR500
- Śniadanie (2. Dzień), restauracja na skale (naleśniki z bananem INR60 + naleśniki z czekoladą INR70 + 2x lemon soda INR40 + 2x mleczna kawusia INR60): INR230
- Obiadokolacja (2. Dzień), restauracja na skale (jakieś meksykańskie gówno bez smaku z kurczakiem INR150, Mushroom Curry INR100, 2x Naan INR50, 2x lemon soda INR40 + Kingfisher INR80 + woda 1l INR15): INR420
- Śniadanie (3. Dzień), restauracja na skale (jajko sadzono + dwa tosty INR50, dwa tosty z fasolką w sosie pomidorowym i serem INR100, 2x kawusia INR60, woda INR15): INR235
- Obiadokolacja (3. Dzień), Havana (Soupa Aztecka INR80 - pyszna!, Nachos INR100, Chicken Burger INR150, Cola INR20, King's INR40, Kingfisher INR80): INR470 - poza zupą totalna chujowizna
- Śniadanie (4. Dzień), gdzieś na plaży (2x śniadanko kontynentalne: dwa tosty z jajkiem sadzonym, świeżo wyciskany sok z pomarańczy, ketchup, ogromna pyszna kawusia): INR160 - dobra cena za taki zestaw, normalnie sam tost kosztuje 50, świeży sok 60 i mała kawa 30
Łącznie: INR5172
I tyle z Goa!
Następny wpis (z Kereli) powinien się pojawić najpóźniej 9go listopada, jak tylko ogarniemy kuwetę w Chinach ^^
PS. Dziękujemy, że jesteście z nami! Ilość odwiedzin przerasta nasze oczekiwania, a dzięki spasionym komentarzom mamy motywację i ogromną przyjemność tworzyć dla Was tę relację. Pozdrawiamy z małego samolotu (właśnie lecimy, lol)!