Yoho National Park / Golden, British Colombia, Canada
23/08/2013 (Piątek) - 24/08/2013 (Sobota)
Pogoda postanowiła się wyluzować. Nie jest to szczyt chłosty, jeno padać przestało i rozjaśnia się troszku. Definitywnie jedziemy nad Emerald Lake.
Zostawiamy Jettę na parkingu i wychodzimy zeń ku czołu góry, u podnóża której maluje się cudowne jezioro.
Pięknie kurwa!
Cóż więcej mam dodać? Widok jest tak wspaniały, że prawie się posrałem. Magda też.
Turkusowy kolor jeziora, góry ze szczytami pokrytymi śniegiem, las dookoła i turystów niewielu. Cisza i spokój. Radzi jesteśmy, iż aura jest dżdżysta - masa postanowiła skryć się pod strzechą swych chat.
Szlak prowadzi dookoła jeziora. Łącznie to jakieś 5.5km. Cudo.
Mamy też dylemat czy aby nie jest to najpiękniejsze jezioro, jakie przyszło nam do tej pory oglądać. Chociaż nie, no way - Tekapo Lake w Nowej Zelandii przy Twizel w dalszym ciągu bardziej ryje beret ;)
Robimy milion zdjęć i jedziemy do Country Comfort B&B. Wcześniej jednak wyskoczymy coś zjeść. Pada na grecką knajpę 'The Apostles'. Amciu jest niecodziennie wyborne. I piwko Sleeman's Honey Brown Lager wyjebało mnie z butów. Drugie było tak samo dobre. I trzecie też.
Wstajemy wcześnie i na 7.30 idziemy na śniadanie. Mamy jajeczka, bekonik, płateczki i melonik. I kawusię. I spoko towarzystwo. Poznajemy bardzo zaawansowanego mature milfa z Edmonton z końską twarzą. Wpasowuje się idealnie w kowbojskie klimaty rodzimego miasta. Ma polsko-kanadyjskie korzenie, acz wygląda bardziej na rezydentkę rancza w Dolinie Łękawka.
Idziemy do lokalnego marketu. Dzięki naszemu sokolemu wzrokowi oraz węchowi godnemu samca pawicy grabówka wypatrujemy i wywąchujemy świeżą kawusię z aromatem orzechowym. Identyczną jak w Australii! Kupujemy cały worek. Mokre majty. Jedziemy nad wodospad.
Takakkaw Falls - w końcu dobry wodospad, pierwszy raz nie jesteśmy zawiedzeni ;) Wszystkie inne wodospadziki, jakie było na dane podziwiać były jakieś takie z dupy. Małe i przereklamowane.Ten jest inny. Potężny, ładnie ulokowany. Wypasik. Jedziemy dalej.
Jakoś po 12 docieramy nad Lake Louise. Na parkingu chłosta. Setki aut, walka o miejsce. Jak na parkingu pod Politechniką Wrocławską. Z tą tylko różnicą, że studenckie samochody są normalne. Tutaj normalne nie są. Jebane kanadyjskie krążowniki zajmują 2,5 miejsca parkingowego ;p Dobrą godzinkę zajęło nam znalezienie skitranego miejsca, gdzie wcisnęliśmy naszą Jettę, oznaczoną na bilecie na prom jako 'undersized vehicle'.
Pierwsze co rzuca się w oczy po wyjściu z parkingu to wielki hotel. Lake Louise Chateau. Jest tak ogromny, że jezioro to przy nim kałuża. Krajobrazy dookoła są za to wspaniałe. Generalnie podobne do tych, jakie podziwialiśmy wczoraj nad Emerald Lake. Tylko ludzi więcej. Jakieś 1000 razy więcej :) Jak mrówek. Szlak dookoła jeziora jest w większej części wyłożony kostką, z dostępem dla inwalidów. Fajnie fajnie, ale po 3 minutach mam ochotę wracać do domu. Nie jestem fanem tłumów, dużych hoteli i rodzin z sześciorgiem bękartów kręcących się pod nogami. Zdeptałbym je wszystkie jak robaka :)
Zdepczę je później.
A tymczasem decydujemy się iść na jeden z najdłuższych dostępnych szlaków - Six Glaciers Trail + Tea House. 15km spacerku. Na końcu szlaku mamy nadzieję zobaczyć ładne lodowce i uwolnić się od tłumu. Zobaczymy, czy ładniejsze niż w Nowej Zelandii. Widoki z Mt Cook lub z Tongariro Alpine Crossing są dość ciężkie do pobicia ;)
Im dalej idziemy w górę tym mniej ludzi dookoła. Na końcu ubitej drogi, jakieś 2km od startu była połowa. 4km dalej przy herbaciarni (chujowej btw) rzekłbym 15%. Na końcu szlaku było 20 osób na powierzchni kilometra kwadratowego. No kurwa wreszcie.
Tutejsze lodowce widać lepiej niż w Nowej Zelandii, mimo iż teoretycznie nie są większe. Nie są schowane pomiędzy szczytami gór. Jak słoneczko przyświeci widać piękny niebieski kolorek i jest w pytkę.
Chłosta!
Dotarłszy na szczyt nie czujemy nóg.
Czujemy za to coś innego.
Końska sraka leży średnio co 10 metrów na całej długości szlaku. Ciekawy to widok, gdyż wielkość i tekstura gówna jest tutaj bardzo zróżnicowana. Można znaleźć cieplutkie parujące sraki muskane majestatycznie górskim powietrzem, niewielkie okrągłe placuszki podsuszane promieniami rannego słońca lub też świeże gęste gówno wetknięte głęboko w bieżniki górskich butów turystów. Woń unosząca się powietrzu zadowoli każdego konesera końskich srak.
Atmosfery dopełnia malowniczy widok z góry. Jezioro Louise w dolinie wygląda stąd ślicznie i nawet hotel wydaje się jakiś taki mniejszy ;)
Teraz trzeba wrócić na dół hehe. Mały backtraczek, nie zatrzymujemy się na fotki co minutę, w 2h jesteśmy z powrotem pod samochodem. Klejąca pacha mode on, obtrącamy gówno z butów, wklejamy się w siedzenia i około 19.30 jedziemy dalej - do Canmore, gdzie spędzimy noc.