Vancouver / Burnaby, British Colombia, Canada
21/08/2013 (Środa) - 22/08/2013 (Czwartek)
Sterczymy pod drzwiami do B&B jak widły w gnoju. Spore te drzwi. Czołg by wjechał. Lub dwie tankietki. Ktoś tu ma kompleksy ;)
Wszystko w marmurze. A na tym wszystkim przyklejone taśmą klejącą chińskie bazgroły za dolara.
Wchodzimy. Zamknięte.
Dzwonimy do drzwi. Kartka na dzwonku: 'Proszę nie dzwonić do drzwi'.
Dzwonimy na numer z rezerwacji. Kanadyjska karta SIM nie działa.
Gościnna, ciepła atmosfera. Jak u mamy.
Mam ochotę nasrać na wycieraczkę, akurat kret ciśnie.
Dzwonimy do drzwi mimo zakazu. Cisza.. I ciemno w środku. Przyszedł kot. Magda go głaszcze, bo lubi miękkie i ciepłe koty. Ja też lubię, ale się za długo gotują.
Po dwóch latach, bocznym wejściem, wychodzi chinol. Taki jakiś wyschnięty, niemrawy. Drzwi wejściowe to pewnie atrapa. Na jedną noc czy na dwie? Pyta. Na jedną. Prowadzi nas do pokoju.
Zamiast 'King Room' z widokiem na ogród mamy 'Shit Room' z widokiem na płot i z małym oknem. Żebyśmy nie uciekli. King Room pewnie będzie dla tych gości co mają przyjechać na dwie noce. Pewnie Niemcy.
Chinol zniknął jak kamfora. Sublimował jebaniec.
Mój klopsik łapie za słuchawkę hotelowego telefonu i leci z koksem. Z Magdą się nie zadziera.
Kolejne dwa lata minęły, przychodzi zahukana skośna babeczka. Taki typ do bicia za sam ryj. Pewnie w liceum miała przejebane. Albo nie. Bo jakie liceum. W podstawówce max patrząc na jej permanentnie wymalowany na twarzy face palm i minę typu o co kaman maskowane przez wypierdalaj. Miła pani nas nie rozumie, my jej też nie, za to w wyniku tej konstruktywnej konwersacji mamy nowy pokój. Tym razem taki, jaki zamówiliśmy.
Zgłodnieliśmy od tego gorącego powitania. Co by tu wrzucić na ruszt. Mamy pieczywo typu pita, jakiś dip sałatkowy, trochę warzyw. Nie mamy sera. Jak można żreć pitę bez sera? Idziemy po ser. Tylko gdzie? Jesteśmy w zadupiastej dzielnicy na zadupiu pod Vankurwa. Cel: brak. Dystans: chuj wie. Wszystko jasne. Idziemy.
I docieramy do marketu. Takiego dużego. Jest już prawie 22:00. Jesteśmy tak głodni, że aż głodni już nie jesteśmy. Kupujemy ser, truskawki i wracamy w gościnne chińskie progi. Ser poczeka do śniadania. W lodówce trochę jebie, więc wrzucam ser pod łóżko. Albo najpierw sprawdzę przestrzeń pod łóżkiem. Schylam się. Coś chrupnęło. Moje stare kości. Chociaż w sumie to chyba jestem zwyczajnie za gruby. Pod łóżkiem leży sobie klapek (fioletowa japonka), frytka (pewnie z McDonaldsa, leży tu już bankowo z rok, a dalej jest apetyczna), klocki, kołduny kurzu, syf i zarazki. Nasrać i przyklepać. Wolę lodówkę. Ser szczelnie w woreczek i jazda. Będzie fajny zimny rano.
W tym momencie nasza wiara w selekcję imigrantów w Kanadzie padła.
Słyszeliście ten mit, że aby się dostać na stałe do Kanady trzeba mieć mniej niż 30 lat, brak przewlekłych chorób, biegły język, wyższe wykształcenie, zaplecze finansowe i poręczycieli? To zestawmy te wymagania z naszymi hostami:
Profil właściciela 'Along with the Home':
Wiek: 100 lat
Choroby: psychiczne, kilka
Język: chiński, komunikatywny
Wykształcenie: brak, ale za to pole ryżu opierdoli migiem
Zaplecze finansowe: żona warta dwa snickersy i worek ryżu
Poręczyciele: brak w Kanadzie, za to dwustu w Chinach
I siedzi sobie taki w Kanadzie i wkurwia gości hotelowych. Tak mnie zainteresował, że przyglądnąłem się bliżej opiniom tegoż B&B na necie. Byliśmy chyba jedynymi gośćmi ostatnio, którzy mieli świeżą pościel :D A szkoda że tak jest bo sama chata jest cudowna. Tylko wykonanie made in China. Jak się zdecydujecie tam przespać to nie ruszajcie rolet na oknach - mnie jedna prawie zabiła i gdyby nie doświadczenie z serią Soul Calibur to nie zrobiłbym uniku i byłby chuj, a nie blog.
Odkładając na bok te niewielkie utrudnienia trza stwierdzić fakt, że na tak wygodnym łóżku nie spaliśmy jeszcze w życiu. Spało się bosko! Jedna gwiazdka więcej na Booking.com za samo wyro.
I zjedliśmy ser. Był zajebisty.
Jedziemy do miasta. Nie powiedzieliśmy chinolowi 'do widzenia' bo mamy go w dupie. I jego żonę też. I dzieci także, jeśli ma takowe. Ale psa to bym mu pogłaskał jakby miał. Lubię psy.
Plan na dziś to wycieczka dookoła miasta otwartym autobusem londyńskiego typu 'double decker'. Hop in hop off bus. Ta opcja jest (prawie) zawsze dobra i (prawie) zawsze szybka i (prawie) zawsze wygodna. Mamy bilety z Groupona za $30 za dwie osoby. W cenie prom na wyspę Granville oraz dodatkowa wycieczka po Stanley Park.
Dzisiaj Vancouver wygląda lepiej niż kilka dni temu. Ba, wygląda całkiem dobrze. Jakby żule się pochowały.
Autko na parking, plecak na plecy, przelewamy wodę z 10cio litrowego kontenerka do bidonu i jazda. Po drodze do biura Big Bus (gdzie dostaniemy bileciki za Groupon - kuponiki) wstępujemy na szybką kawę do takiej klimatycznej retro kawiarni. Zamawiamy dwie cappuccino, pani podstawia dwa kartonowe kubki, naciska przycisk nad jednym kubkiem, przycisk nad drugim kubkiem, bierze od nas kredytówkę i daje terminal żeby wpisać pin. Oddajemy pani terminal. Pani nam znowu daje terminal. Na wyświetlaczu widnieje monit: 'Podaj kwotę napiwku lub % od transakcji'. A za co napiwek kurwa, za podstawienie dwóch kubeczków? :)
Bezproblemowo wymieniamy kupony na bilety i wskakujemy do pierwszego autobusu sygnowanego logiem firmy Big Bus. Jest sexi - różowy.
Mamy przewodnika i kolorowe mapki. Wysiądziemy najpierw na Canada Place - dzielnica biznesowo - portowa w centrum miasta. Potem machniemy sobie wycieczkę kutrem na wyspę Granville. Na koniec objazd po Stanley Park i wysiadamy centralnie pod naszym parkingiem w samym centrum miasta. Oczywiście po drodze trzaśniemy trochę fotek z autobusu. Pewnie będą chujowe, ale lepszy rydz niż nic.
Canada Place. Sranada Srejs. Taka promenadka w centrum miasta. No fajnie tu i nowocześnie. Statki na dole sobie pływają, samoloty z płozami wodnymi sobie startują, dzieciaki drą sobie ryje. Ogólnie na plus, ale wolimy dzikie plaże, jeziora, żaglówy, laguny i górskie szlaki ;)
Dalej lecimy na False Creek złapać kuter na Granville Island. Totalnie nie mamy pojęcia co tam jest. Przy wyjściu z pomostu jest wejście na jedzeniowy targ. Wygląda pysznie! W sumie pora lunchu się zbliża. Idziemy. W środku gwar. Pełno ludzi kręci się przy stoiskach serwujących amciu z różnych zakątków świata. Są nawet pierogi (to już się standard w Kanadzie robi) i polskie kiełbaski. Ciężki wybór. Fish & Chips wygląda bosko. Meksykańskie jedzonko nie gorsze. Grecy też dają radę ze swoimi suvlakami. Japońcy zawijają sushi z bananami na mordkach. Wszystko apetyczne jak dupsko Adriany Limy. Idziemy po suszi. I warto było - świeżutkie i pyszniutkie. Yum yum
Czas na Stanley Park - największy miejski park świata. Jakby tego było mało, jest to też nawyżej oceniany miejski park na świecie. I to nie koniec! Mamy kierowcę jebnietęgo na punkcie tegoż parku. Wydaje z siebie entuzjastyczne odgłosy. Weeeeeeeelcooooooome tooooooooo number one park in the woooooorld!! Yay! Kwik! Iiik! Jak zarzynany bażant. Wesoły chłopek - roztropek.
Park zaiste jest dobry, acz nie wypierdala z butów. 400 hektarów robi wrażecznie, jesteśmy jednak zdania że nasze Kew Gardens są fajniejsze hehheheheh. I chuj, get over it, Stanley ;P
Kierowca umila nam podróż quizami i kawałami. Dowcipniś. Pyta kto lubi Bryana Adamsa (red. muzykant rodem z Vancouver). Połowa pasażerów busa podnosi ręce. "A Justina Biebera kto lubi?". Pyta kierowca. Cisza, "To dobrze" - kontynuuje pan szofer. "Gdyż takowi musieliby opuścić autobus" ;)
Generalnie wycieczkę z Big Busem oceniamy wysoko. Bardzo dobra organizacja, guide i bardzo dobrze ułożona trasa. Warto. Szczególnie, jeśli ktoś ma wyjebane na duże miasta tak jak my i planuje spędzić w nich nie więcej niż kilka godzin ;]
Vancouver jest pięknie położone. Dookoła góry, zatoki i morze. Raj dla narciarzy, raj dla żeglarzy. Nadal jednak bardziej nam leży Victoria. I Melbourne. I Londyn xD
Opuszczamy Vancouver tylko godzinkę później niż planowaliśmy - o 17.00. Dupska w auto i jedziemy do Revelstoke. Mamy ponad 5 godzin jazdy i 570km do przejechania. Damy radę.
Osobiście nie mam nic przeciwko prowadzeniu autka na dłuższych dystansach. Szczególnie jeśli po drodze rozpościerają się przednie widoki. Tak jak tutaj. Wjeżdżamy na tereny alpejskiej tundry i jest bosko w chuj. I po drodze mamy standardowy dylemat. Co by tu zjeść?
Trafiamy do Boston Pizza. Wygląda dobrze, kelnerzy mili, nasz stolik obsługuje Anglik co to ma polską żonę. Każdy ma polską żonę. Ja będę miał takową w przyszłym roku :)
Pizza była tragiczna. Tracimy czas, pieniążki i manę. Nie mam many. Daj pan recharge.
Objedzeni bostońskim gównem, docieramy do Revelstoke o 23:05. Check-in jest do 23:00. Zawsze jesteśmy prawie na czas ;)