Nanaimo, British Colombia, Canada
20/08/2013 (Wtorek) - 21/08/2013 (Środa)
Bacząc na późną porę nie byliśmy do końca pewni, czy w B&B będzie jeszcze ktoś, kto będzie mógł nas przyjąć. Często właściciele mieszkają w domu, którego część wynajmują. Często też mieszkają w skitraszonej dobudówce lub w ogóle gdzieś chuj wie gdzie. Jesteśmy przygotowani psychicznie na spanie w aucie. W gruncie rzeczy nie śpi się w nim tak źle - testowaliśmy godzinę temu ;)
Wychodzimy z naszej kombo-spas Jetty. Właścicielka w szlafroczku z uśmiechem od ucha do ucha biegnie ku nam truchtem niczym uwolniona z wieży pizda ku rycerzowi w zbroi lśniącej. Rzuca się na Magdę i tuli ją jak maskotkę. Przerzuca się na mnie. Ma power, nie powiem. Dostała klapsa w tłusty tyłek i pokazała nam nasz pokój życząc dobrej nocy. Ale miła babeczka :) Sandy brzmiało jej imię.
Wszystko lśni. Nie mogłem się powstrzymać i sprawdziłem ramki obrazków. Czyste. Lol. Pokój ładny. Bardzo ładny. Na styl z końca XIX wieku. Stare meble, wielki fotel i koło do łamania swoich ofiar. Najpierw kostki, potem nadgarstki, łydki i.... kurwa, to nie ta epoka ;) Tak było w okolicy XVIII wieku w Europie. Nie było wtedy Kanady. Nie było też żadnego koła. A szkoda.
Magda mogła spać spokojnie.
Wróćmy do XVIII wieku. Albo wcześniej - do wieku XVI. Francuzi zaczęli podgryzać kanadyjskie wybrzeża. Na początku XVII wieku żabojady założyły Quebec i wzięły się za kolonizację 'Nowej Francji' na całego. W wieku XVIII Brytyjczycy spuścili wpierdol Francuzom (Hiszpanii też się oberwało) i jako uwieńczenie Wojny Siedmioletniej, na mocy Pokoju Paryskiego podpisanego w 1763, Nowa Francja, będąca dzisiaj częścią Kanady, została oddana w ręce Brytoli. Chwała Allachowi.
Rano mieliśmy wcześnie wstać i jechać do Parkville na kajaki. Niestety organizatorka wycieczek kajakowych obesrała się na miękko i nie odpisała na mojego maila na czas. Przed chwilą go przeczytałem. Teraz to niech spada na drzewo - zapytanie wysłałem miesiąc temu. Dodatkowo Al odradza nam kajakowanie w tych rejonach - jest plażowo, płasko i mało rozrywkowo. Olewamy interes i postanawiamy się wyspać. Check-out o 11:00. Nastawiam budzik na 10:00, coby spokojnie zjeść śniadanko.
Śniadanie, jak to w B&B, w cenie. Mamy w lodówce po torebce z jedzonkiem, a w środku soczek (100%, niezły), organiczny jogurt, muffin własnego wypieku, masło, serek żółty i jabłko. Barc dopsz.
Zbliża się 11. Laseczka przyszła posprzątać pokój. I to nielicha laseczka bo soczysta cycata 19stka imieniem Lauren studiująca turystykę i odbywająca tutaj wakacyjne praktyki. Gadu gadu, pierdu pierdu, czas się zbierać. Może odwiedzi nas w Londynie za chuj wie ile lat.
Idziemy ogarnąć check-out. Trzeba zapłacić :/
Podpytujemy Sandy o jakieś szlaczki w okolicy. Poleca nam dwa szybkie i konkretne szlaki w Neck Point Park i Pipers Lagoon. Pasi nam taka opcja bo o 16:50 kończy się odprawa na prom do Vankurwa. Może nawet zdążymy coś zjeść. Jest 11:15.
Neck Point to taka mini i lżejsza wersja Wild Pacific Trail. Przejśćie dookoła zajmuje z pół godzinki szybkim krokiem. Wleźliśmy w każdy zakamarek, to i zeszła nam z godzinka. Widoki są superaśne.
Pipers Lagoon to bardziej dzielnica burżujskich domków jednorodzinnych z widokiem na lagunę + skalisty półwysep. Jest też dość długa sympatyczna plaża. Tylko trafiliśmy na odpływ to laguna była wyschnięta ;) Można się też gdzieś pierdolnąć między kamykami w ukryciu, skąd właśnie piszę sobie blogusia żując suchą trawę w cieniu wyschniętego drzewka.
Szlaki kończymy wcześniej niżbyśmy się spodziewali. Ostrzymy pazurki na wcześniejszy prom. Po drodze tankujemy po raz pierwszy autko. Nasza Jetta, mimo że turbo chujowa, jest bardzo oszczędna. 800km na liczniku i wlewamy 42 litry paliwa. 5.25l/100km. Niezły wynik.
Jesteśmy pod promem o 15:00. A tu chuj wielki i trzy jaja murzyna (znowu biały rym, Sienkiewicz klęka). Nie ma wcześniej promów. Stawiamy auto w kolejce na pasie numer 33 i idziemy nagabywać panią obsługującą szlaban w okienku przy wjeździe. Pytamy o dobre papu. Wystawia łapkę z okienka i wskazuje na pagórek. "Tam jest dobry bar" - mówi z przekonaniem. Cza sprawdzić.
Sporo piwa z kija, zapowiada się nienajgorzej ;P Szukamy menu. O! jest. Sięgamy po dwie sztuki. Chlast. Dostajemy po łapkach od kelnerki w obcisłych getrach. Mamy zająć miejsce. Na menu przyjdzie czas ;) Niewiele wody upłynęło w Wiśle nim menu pojawiło się na naszym stole. Ślinimy się do niego, do siebie nawzajem i do ludzi dookoła. Jesteśmy głodni.
Piwo na starter musi być. Akceptowalne, acz nic szczególnego.
Sapporo, Lager, Tap 3/5
Menu typowo barowe. Wszystko z frytami LUB sałatką. Weźmiesz frytki, nie masz sałatki. Bierzemy po burgerze. Magda zamawia Veggie z sałatką, ja BBQ chicken z frytami. Zdrowo ;]
Przychodzi amciu. Veggie burger to jakiś żart. "Kotlet" ma 6mm grubości i jest suchy jak pieprz. Brak sera, brak sosu. Wyglądał bardziej jak końskie gówno wsadzone do okrągłej foremki i suszone na sacharskim kamieniu przez milion lat. Powinniśmy byli pierdolnąć tym kotletem jak frisbee z powrotem do kuchni, ale olaliśmy. W sumie jak połamiesz go wcześniej i namoczysz śliną trzymając kawałek w ryju przez jakieś 5 do 10 minut to powinno być ok. Trochę się rozmiękczy, trochę rozpuści i jest gitara. Pyszniutkie. Nie ma napiwku - niech się jebią za takie jedzenie.
Wracamy na parking i chwilę później jesteśmy na promie. Trasa bardzo milutka, ładne widoczki, ładne zwierzątka. Przytuliłbym i wytłamsił je wszystkie.
Około 19 jesteśmy w Vankurwa. Kierunek - Burnaby (dzielnica Vancouver) i Along With The Home B&B. King Room z kiblem, wanną i widokiem na ogród. Łaaaał.